Elektryka prąd nie tyka

 Patrząc na parę historii wstecz zauważyłem, że już od dłuższego czasu nie opowiadałem o niczym typowo rowerowym. Byli dziwni klienci, oszuści, złodzieje i absurdalne problemy z kupowaniem towaru przez internet, ale nic co możnaby nazwać typowo tematem rowerowym. Ostatnio wracając z pracy do domu stwierdziłem, że najwyższy czas to zmienić.


Zacznijmy więc z przytupem.


Osoby, które potrafią czytać ze zrozumieniem, pewnie już domyśliły się, co będzie tematem przewodnim dzisiejszej historii. Tytuł nawiązujący do elektryczności + tematy typowo rowerowe = oczywiście rower elektryczny. Pojazd, którego cechuje się wyjątkową szybkością, wszechstronnością i zdolnością do obnażania ludzkiej głupoty. Poziom złożoności roweru ze wspomaganiem elektrycznym jest większa niż klasycznego, więc jego naprawa nieco się różni.


Jeśli ktoś sobie teraz pomyślał, że wymiana dętki w elektryku i klasyku wygląda tak samo, to ja się z kimś takim zgodzę. Ale żeby zdjąć tylne koło w rowerze z silnikiem w tylnej piaście, trzeba pamiętać o odłączeniu kabla zasilającego wspomaganie. Niby pierdoła, ale dwa razy już miałem rower, w którym ktoś o tym zapomniał i wyrwał kabel z silnika.


Tak więc trzeba myśleć, a bohater dzisiejszej historii nie myślał w ogóle. O czym zaraz się przekonacie.


Klasycznie, dziękuje moim patronom za wsparcie, jesteście wspaniali. Zapraszam i życzę miłego czytania.


Na wstępie zaznaczam, opisany wyżej przykład z wymianą dętki nie wydarzył się w przypadku tego klienta.


Wydarzyło się coś o wiele dziwniejszego.


Klient, człowiek w wieku około pięćdziesięciu lat, ubrany w stylu miłośnika ogródków działkowych, przyszedł z problemem natury elektrycznej. Jego rower pod względem mechanicznym był w pełni sprawny, jednak problem pojawiał się przy wspomaganiu. Od jakiegoś czasu rower w ogóle nie wspomagał jazdy. Nie włączał się również wyświetlacz, co wskazywało na problem z baterią. Do takiego wniosku doszedłem również klient, który powiedział również, że baterii w ogóle nie można naładować. Po podłączeniu do prądu nic się nie dzieje.


Sprawdziłem to i przyznam się wam szczerze, dostałem małego zawału serca.


Ładowarka przyniesiona przez klienta w ogóle nie reagowała. Nie można nią było naładować baterii przyniesionej przez klienta, ani żadnej innej. Ważne, bo nie wspomniałem wcześniej, rower był kupiony u mnie. Miałem też inne tego typu modele z tymi bateriami, więc mogłem to sprawdzić.


Gdy podłączyłem do baterii inną ładowarkę, wydarzyły się dwie rzeczy. Najpierw usłyszałem syk trwający sekundę, a potem wywaliło mi korki w całym sklepie.


W pierwszym odruchu zacząłem się bać, że uszkodziłem instalację elektryczną. Całe szczęście nic się nie spaliło.


Po ponownym włączeniu prądu ustaliłem dwie rzeczy. Pierwsza i najważniejsza, bateria nie nadawała się do niczego. Druga, nie było szans, że uda mi się to naprawić.


Nim podjąłem ostateczną decyzję, zrobiłem jeszcze małą próbę z inną baterią. Po podłączeniu jej do roweru, ten działał bez najmniejszego zarzutu.


Doszedłem do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem będzie wysłanie całego roweru do producenta. Sam nie mogłem dać poprawnej diagnozy, bo nie miałem jak ustalić, co było nie tak. Odrobinę bałem się, że wymiana samej baterii może nie wystarczyć. Gdyby uszkodzeniu uległo coś innego, jakiś inny element układu elektrycznego, uszkodzona bateria mogła być tylko objawem a nie przyczyną.


Nie jestem elektrykiem, stąd moja decyzja. Pewnie obawy były bezpodstawne i ktoś znający się na tym może o tym otwarcie napisać w komentarzu. Ja o prądzie wiem tylko tyle, że może kopnąć, więc dla świętego spokoju chciałem, żeby rower elektryczny został sprawdzony przez odpowiednią osobę.


I tę decyzję przedstawiłem klientowi. Decyzję, która strasznie mu się nie spodobała.


Na początku ani trochę mu się nie dziwiłem, w końcu jeszcze parę minut wcześniej pokazałem mu, że rower jeździ, o ile zamontuje się inną baterię. Im dłużej z nim rozmawiałem, tym robiło się bardziej nieprzyjemnie. Zacząłem mu wyjaśniać swoje obawy i wątpliwości oraz obiecałem, że rower będzie odpowiednio zapakowany do wysyłki, a także że trafi do dobrego serwisanta, który prawidłowo zdiagnozuje usterkę, opisze ją i wyeliminuje, być może nawet bez konieczności wymiany baterii.


Klient jednak posiadał nieco większą wiedzę w tematyce elektrycznej niż ja albo umiał o tym przekonywująco mówić. Któreś z tych dwóch na pewno.


Zaczął mi tłumaczyć, że moje obawy są całkowicie bezpodstawne i z początku spokojnym, rzeczowym tonem próbował uzyskać ode mnie nową baterię i ładowarkę. Ja, jako że nie były to tanie części ( serio, możecie sprawdzić, ile kosztuje bateria do roweru elektrycznego ) ponownie zacząłem wyjaśniać swoją decyzję, dodając również, że w przypadku rowerów elektrycznych do standardowa procedura, co nie było wcale kłamstwem. Naprawdę jeżeli z elektrykiem dzieje się coś dziwnego, wolę wysłać go do sprawdzenia niż samemu w nim grzebać. A tu działo się coś wyjątkowo dziwnego.


Dyskusja trwała. Ja mówiłem swoje, on swoje. Ja tłumaczyłem, że muszę go wysłać, on żebym tego nie robił, bo znalazłem już przyczynę. Ja mówiłem, że wolę się upewnić, a on chciał abym był spokojny, bo się na tym zna. I tak w kółko. Po jakiś pięciu minutach debaty o niczym klient wytoczył ciężkie działa i zagroził, że jeżeli nie naprawię mu roweru gwarancyjnie, bo zakup miał miejsce dosłownie dwa miesiące wcześniej, zgłosi mnie do odpowiednich instytucji.


I tu czas na chwilę wyjaśnienia, bo coś się tu nie zgadza. Przez cały czas mowa była tylko o wymianie lub ewentualnej naprawie baterii, a tu nagle klient chce kłócić się o bezpłatną naprawę. Mnie też na początku wydawało się to dziwne, bo oczywistym było, że naprawa będzie gwarancyjna. Uznałem, że klient był nieco zdenerwowany i rzucał słowami na wiatr.


Tak czy inaczej, powiedziałem ponownie, że rower muszę wysłać tak czy siak, w celu zdiagnozowania uszkodzenia. On ponownie zaczął prawić swoje mądrości, których zaczynałem mieć dość, więc ukróciłem je szybkim pytaniem “chce pan, żeby się to powtórzyło” i o dziwo, osiągnąłem tym zamierzony cel. Klient najpierw zacisnął usta, próbując coś wymyślić, a gdy zabrakło mu pomysłów na argumenty do dalszej awantury, zgodził się na wysyłkę.


Uwierzcie mi, zrobił to tak niechętnie jak tylko się dało.


W wyniku całej tej rozmowy nasze pożegnanie było mroźne jak sama Syberia, nie mniej jednak sprawa miała się ku końcowi. Przynajmniej tak wtedy mi się wydawało, bo już po zamknięciu sklepu, podczas pakowania roweru do kartonu, zobaczyłem coś, co natychmiast powinno zdyskwalifikować ten pojazd z jakiejkolwiek naprawy gwarancyjnej.


Teraz będzie trochę spraw technicznych, ale spokojnie, nie będzie to nic skomplikowanego.


Każda bateria do roweru elektrycznego jest zabezpieczona plombą. Zerwanie jej przypadkiem jest absolutnie niemożliwe. Tutaj plomba była zerwana, co świadczyło o tym, że ktoś otworzył baterię i prawdopodobnie grzebał coś w środku, w wyniku czego doszło do awarii.


Jest to tylko moja teoria. Bardzo prawdopodobna teoria, która staje się tym prawdziwsza, kiedy przyjrzałem się samej ładowarce. Nie, tam nie ma plomby, ale to plastikowe pudełko, gdzie grubszy kabel spotyka się z tym cieńszym ( pokrętny opis, ale naprawdę nie mam pojęcia, jak to się profesjonalnie nazywa ) miało bardzo nieregularny kształt. Zupełnie jakby też było otwierane.


Czy ja zdecydowałem się, by zajrzeć do środka baterii czy ładowarki? Absolutnie nie. Jeden wypadek z elektrycznością stanowczo mi wystarczył. Zapakowałem wszystko, dołączyłem odpowiednią dokumentację i wysłałem rower do producenta.


Zazwyczaj czas oczekiwania na powrót to około tydzień. Tym razem było to mniej niż siedem dni. Powód dokładnie taki, jak możecie sobie wyobrazić.


Zerwana plomba wykluczyła możliwość wymiany gwarancyjnej. Tak przynajmniej napisał producent tego roweru. Spodziewałem się dyskusji z klientem na temat zasadności tej decyzji, ale nie spodziewałem się tego, co ten człowiek wymyśli.


Był ewidentnie starym weteranem, bo opanował sztukę mailową i telefoniczną do poziomu mistrzowskiego.


Wysłałem mu SMS-em decyzję o odmowie wymiany w ramach gwarancji. Na odpowiedź czekałem jakieś trzydzieści minut. Zadzwonił i, może nowych czytelników tym zaskoczę, nie był zbyt zadowolony z takiego obrotu spraw.


Oczywiście stwierdził, że racja musi być po jego stronie, bo TAK. Przenigdy nie majstrował w żadnej baterii rowerowej, a tym bardziej w ładowarce. Po tym wyjaśnieniu przeszliśmy do klasycznego “rower kupiłem niedawno” i “ja mieszkał dwie godziny od miasta, nie mam czasu ani pieniędzy jechać po niedziałający rower”. To pierwsze było przykre, bo w końcu rower za paręnaście tysięcy w tak krótkim czasie przestał działać, inna sprawa że na życzenie użytkownika. To drugie słyszałem już tyle razy, że przestało robić na mnie jakiekolwiek wrażenie. Zwłaszcza, że było to zwykłym kłamstwem. Miałem jego adres, bo czasami kupił coś z dostawą do domu, i te wspomniane dwie godziny na dojazd do mnie facet liczył chyba po uprzednim zwiedzeniu wszystkich możliwych galerii handlowych w mieście, jeżdżąc na hulajnodze.


Ale dobra, bo to był standardowy syndrom klienckiego wyparcia. Przejdźmy teraz do, jakkolwiek dziwnie by to nie wybrzmiało, mięsa.


W trakcie naszej rozmowy klient wspomniał, że producent kontaktował się z nim. Nie było to dla mnie zaskoczeniem, bo zazwyczaj tak się dzieje, gdy wysyłam rower w czyimś imieniu. Zdziwiłem się jednak niesamowicie tym, co usłyszałem później. Otóż właściciel tego nieszczęsnego elektryka powiedział mi, że według producenta to ja odpowiadam za ten rower, ponieważ zerwanie plomby najprawdopodobniej miało miejsce właśnie u mnie.


A skąd taka teoria? Bo przecież w protokole przyjęcia o nie wspomniałem, że jej nie było. Czy się wystraszyłem? Absolutnie nie i zaraz dowiecie się czemu.


Na to stwierdzenie odpowiedziałem, że ja nie odpowiadam za samodzielne próby serwisowania czy modyfikacji roweru. Delikatnie go tym rozwścieczyłem. Podniesionym głosem zapytał mnie, jak śmiem domniemywać, że sam robił coś z tą baterią, skoro ewidentnie wina była po mojej stronie, ponieważ najwyraźniej sprzedałem rower elektryczny z zerwaną plombą na baterii. Ja odpowiedziałem, że nic takiego nie miało miejsca, ponieważ wszystkie moje rowery są sprzedawane w pełni legalnie i nie ma możliwości, aby bateria w którymkolwiek z nich była otwierana.


Kłótnia wrzała. Pytania powtarzały się, odpowiedzi tak samo i zaczynałem mieć już serdecznie dość tego typa. Postanowiłem więc iść na całość i powiedziałem, że gwarancję odrzucił sam producent, ja tylko ten rower wysłałem i teraz przyjmuję go na stan magazynowy. Oznaczało to, że jeżeli nikt nie zgłosi się po niego w ciągu trzydziestu dni, zacznę naliczać opłatę za przechowanie roweru.


Czy była kłótnia? No jak najbardziej. Ta jednak nie trwała przesadnie długo, bo klient powiedział tylko, że odbierze go za tydzień i ma być zrobiony, bo inaczej mnie pozwie.


Normalnie przestraszyłem się, jak Wojtas przeglądu Szerszenia.


Facet zjawił się w umówionym czasie, jednak zanim o tym opowiem, jeszcze pozostańmy w dniu, kiedy odbyła się rozmowa telefoniczna.


Według klienta, producent oświadczył, że wymiana baterii jest po mojej stronie. Wiedziałem, że na pewno nikt z tamtej firmy tak nie powiedział, ale chciałem wiedzieć, jak dokładnie przebiegała ich rozmowa. Zadzwoniłem tam, powiedziałem o jaką sprawę chodzi i przedstawiłem im to, czego żąda ode mnie klient po rozmowie z nimi.


Chwilę to trwało, bo pracownik z biura obsługi klienta był wtedy akurat na przerwie, ale finalnie dowiedziałem się wszystkiego.


A było czego. Bo faktycznie pracownik ten powiedział, że to ja mam zająć się wymianą, jednak nie w takim kontekście, w jakim przedstawił do właściciel roweru. Klient powiedział im, że to ja zerwałem plombę, bo próbowałem samodzielnie dokonać napraw.


Cwana zagrywka, muszę przyznać, ale niestety dla niego nieskuteczna, bo poza mną w sklepie był jeszcze drugi pracownik, który może temu zaprzeczyć.


Całość znana, więc możemy teraz lecieć do bliskiego spotkania niebezpiecznego stopnia.


Klient oczywiście zaczął się awanturować, bo chce wymiany baterii na nową. Ja odmówiłem, na co on znowu przytoczył mi rozmowę z producentem, według którego moim obowiązkiem jest dokonać wymiany gwarancyjnej. I tak jak wcześniej wspomniałem, musiał mieć spore doświadczenie w tego typu rozmowach, bo puścił mi nagranie rozmowy. Oczywiście tylko fragment, w którym pracownik biura obsługi klienta o tym mówi, bez wcześniejszego zadanego pytania.


Na to ja byłem przygotowany i zapytałem patrząc się gościowi prosto w oczy, czy próbowałem naprawić baterię. Na co on odpowiedział z pełnym przekonaniem, że tak, bo w końcu podłączyłem ją do prądu, co było niejaką próbą naprawy. Poczułem, jak moje szare komórki jedna po drugiej odchodzą bezpowrotnie z tego świata. Na absurdalne oskarżenie postanowiłem odpowiedzieć równie niedorzecznym pytaniem “czyli jak podłączyłem baterię do prądu, to eksplozja zerwała plombę, tak?” i czekałem na reakcję. Chwilę to zajęło, bo do tej pory w rozmowie z nim byłem w poważny, ale w końcu zareagował i odpowiedział, że robię sobie z niego żarty, czego on sobie nie życzy.


Kolejne minuty to przerzucanie się odpowiedzialnością za taki a nie inny stan baterii. Najpierw rozmowa o tym, czy próbowałem dokonać napraw. Gdy jego koronny argument o podłączeniu do prądu nie wypalił, bo plomba nie miała się jak od tego zerwać, przeszliśmy do tego, kiedy właściwie doszło do awarii. Bo nagle klient zmienił taktykę i zaczął twierdzić, że bateria wcześniej działała, a gdy ja podłączyłem ją do ładowania, nagle przestała. Już pomijam przy tym oczywisty fakt, że przecież przyszedł do mnie właśnie przez niedziałającą baterię. Odpowiedzią na ten atak było przyjęcie roweru na serwis, w którym jasno opisana była usterka roweru, pod którym znajdował się podpis klienta, który jasno świadczył, że działo się to wszystko jeszcze zanim rower do mnie trafił.


Jak to wszystko się skończyło? Ano tak, że klient najpierw zagroził mi pozwem, nie precyzując dokładnie jaka będzie jego treść, potem obiecał obsmarować mnie w internecie, a następnie wyciągnął swojego asa w rękawie, czyli osławiony już przeze mnie dokument, pieszczotliwie znany jako rękojmia, której według niego nie mogłem nie podpisać. Zdziwił się solidnie, gdy się dowiedział, że mogłem jej nie podpisać, ponieważ rękojmia to nie jest jakiś magiczny dokument pozwalający klientowi robić wszystko, co mu się podoba. Po tym wszystkim zabrał swój rower, zapakował go do samochodu, odjechał i tyle go w sumie widziałem.


Przynajmniej na żywo, bo spełnił swoją groźbę. Nie tą o pozwie, nikt póki co jeszcze ani razu mnie nie pozwał, ale o zbezczeszczeniu mnie w internecie. Wystawił mi negatywną opinię, w której sam przyznał się do winy, bo najpierw napisał, że nie uznałem reklamacji, a potem wspomniał o producencie, który również ją odrzucił, bo plomba z baterii była zerwana. Potem zaczął pisać o mnie obraźliwe posty na facebooku, które szybko wyparowały z internetu. Ja nie miałem z tym nic wspólnego, ale najwyraźniej grupy rowerowe, na których ten pan się udzielał, uznały go za mało przyjemnego i zaczęły go blokować.


Tak czy inaczej temat zerwanej plomby oficjalnie został zamknięty.


Dziękuje za dotarcie do końca. Dziękuję również moim patronom,  Maurycemu, Jakubowi, Maciejowi. Oczywiście gromkie podziękowania należą się również Avarikk. Dzięki wam codziennie czuje motywację do pisania.


Do zobaczenia następnym razem.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ludzie, którzy są kulą u nogi

Bycie mądrzejszym od każdego nie popłaca