Bezpieczeństwo inaczej
Witam w kolejnym odcinku ,,dziennik serwisanta rowerowego" i zapraszam na kolejną dawkę niedorzeczności i absurdów pracy z ludźmi.
O tym, jak bardzo ludzie nie dbają o siebie wiedziałem już od dawna. O przekraczaniu dozwolonej prędkości przez kierowców, przechodzeniu przez jezdnię w niewyznaczonym miejscu przez pieszych czy o jeździe rowerem na jednym kole nie będę się rozpisywał, bo chyba każdy kiedyś się z czymś takim spotkał. To, co chciałbym wam opowiedzieć, to historia, w której człowiek faktycznie zadbał o bezpieczeństwo, ale całkowici wypaczył jego ideę.
Jeśli cię zainteresowałem, zapraszam do mojej historii
Poza usługami serwisowymi oraz sprzedażą rowerów, handluję również wszelkiego rodzaju akcesoriami, w jakie można wyposażyć siebie lub swój jednoślad. Od uchwytów na bidon, przez sakwy rowerowe, aż po przyczepki dziecięce. Jednym z podstawowych akcesoriów, które nieodzownie kojarzą się ze sportami rowerowymi, są oczywiście kaski. Nie muszę chyba tłumaczyć, jak szalenie ważne jest to, aby go nosić. W razie upadku lepiej żeby głowa pozostała cała i na swoim miejscu, z tym każdy mam nadzieję się zgadza.
Wybór kasków w moim sklepie był dość spory. Nie były to badziewia sprzedawane na Aliexpress, tylko porządny sprzęt do ochrony swojej czaszki. Nawet te najtańsze były bardzo wytrzymałe, więc każdy, kto zrobił u mnie zakupy, mógł czuć się bezpieczniej na trasie.
Ważne dla całej historii jest również to, że prowadzę sprzedaż przez internet. I właśnie w sieci zaczyna się cała ta przygoda.
Podczas rutynowego przeglądania maili zobaczyłem wiadomość zatytułowaną ,,Czy wy jesteście poważni???!!!" Pchany ciekawością wszedłem w maila i zacząłem go czytać. W dużym skrócie, pisała do mnie klientka, która zakupiła ode mnie przez internet kask rowerowy dla swojego dziecka. Jej synek, około dziesięciu lat, podczas jazdy na rowerze przewrócił się i uderzył głową o asfalt.
Matka zamieściła zdjęcie z wypadku, zniszczony rower typu BMX, oraz obrażenia, jakich doznał jej syn. Miał zdarte dłonie i kolana, a także siniaki na twarzy i cieknącą krew z nosa. Ogólnie, bardzo niefortunnie upadł.
No dobra, ale co ja mam z tym wspólnego? Kolejna część wiadomości wszystko mi wyjaśniła.
Klientka bardzo oburzyła się, że zakupiony przez nią kask nie spełnił swojego zadania. Wedle niej materiał miał mieć porównywalną jakość do tektury, która jak powszechnie wiadomo średnio nadaje się do ochrony przed uderzeniami (jej słowa, nie moje). Kobieta nadmieniła również kilkukrotnie, że sprzedaż takiego sprzętu sportowego i opisywana go jako ,,kask rowerowy" jest niezgodne z prawem, ponieważ jest on zwyczajnie bezużyteczny i zbędny, skoro pomimo uderzenia nie zapewnił ochrony. Na potwierdzenie swoich słów kobieta zamieściła również zdjęcia kasku, który był po prostu pęknięty. Skoro już naświetliłem wam sprawę, to teraz krótka notka od autora. Kask rowerowy ma zmniejszyć obrażenia podczas wypadku. Rowerzysta zawsze poczuje uderzenie i może doznać jakiś uszkodzeń głowy. Kask ma za zadanie ograniczyć je i podnieść szanse na odniesienie mniejszych obrażeń. A mniejsze obrażenia nie oznaczają całkowitej ochrony. Kask ma zapewnić większe bezpieczeństwo i sprawić, że przy spotkaniu głowy z podłożem nie dojdzie do chociażby pęknięcia czaszki.
A co do pęknięcia kasku. Jeżeli ktoś kiedykolwiek przeżył jakiś cięższy upadek ten pewnie zauważył, że kask pękł lub się odkształcił. Taka jest właśnie jego właściwość. On ma się zniszczyć, ale ocalić głowę, na której się znajduje.
Tak więc w przedstawionej historii kask spełnił swoje zadania. Ochronił głowę dziecka przed większymi obrażeniami, co potwierdzało zdjęcie kasku, który był po prostu zniszczony. Wyobraźcie więc sobie, z jaką siłą to dziecko musiał grzmotnąć o asfalt, że kask pękł.
Nie jestem lekarzem i nie potrafię tego dokładnie ocenić, ale ze zdjęć wynikało, że chłopiec poza wspomnianymi zadrapaniami i siniakami nie odniósł cięższych obrażeń. Poza tym, gdyby takowe odniósł, jego matka zapewne by o nich wspomniała.
Na końcu klientka wspomniała, że moja firma jest skrajnie nieodpowiedzialna i domaga się otrzymania zwrotu za zniszczony kask oraz zadośćuczynienia, ponieważ musiała poświęcić swój wolny czas na jeżdżenie po lekarzach.
Odpisałem kobiecie, że szczerze współczuję jej oraz jej dziecku tego, co ją spotkało, nie mniej jednak wypadki podczas jazdy na rowerze się zdarzają. Nadmieniłem również, że kask rowerowy spełnił swoją funkcję, ponieważ pochłoną on większą część uderzenia i ochronił głowę przed większymi obrażeniami.
Na odpowiedź czekałem dokładnie pół godziny.
Najpierw zostałem zapytany, czy ukończyłem wyższą szkołę fizyki i czy posiadam tytuł naukowca, skoro potrafię tylko ze zdjęć określić, czy kask pochłonął większą czy mniejszą siłę uderzenia. Potem zostało, po raz chyba setny, nadmienione o złej jakości materiale, z jakiego został wykonany kask. Po raz kolejny kobieta opisała, jakich obrażeń doznał jej syn i stwierdziła, że kask nie zapewnił ochrony. Po raz kolejny również zażądała zwrotu pieniędzy, ponieważ zamierza zgłosić reklamację.
Odpisałem, po raz kolejny, że kask spełnił swoje zadanie, ponieważ ochronił głowę przed większymi obrażeniami. Dopisałem również, że pęknięcia czy inne uszkodzenia spowodowane przez uderzenie nie podlegają gwarancji producenta.
Kolejne dni polegały na wymianie maili, które właściwie brzmiały dokładnie w ten sam sposób. Nie było w nich nic nowego, a jedynie ciągłe oskarżenia, podawanie jakiś artykułów prawnych, podsyłanie dokumentu rękojmi do wypełnienia, podawanie opinii ekspertów internetowych na temat użytkowania kasków rowerowych. Naprawdę, gdybym miał to teraz wszystko opisywać, wyszła by mi z tego mała książka, więc skupie się tylko na tym, co jest ważne.
W jednej z wiadomości mailowych kobieta wprost stwierdziła, że nie zamierza ponosić kosztów przesyłki i mam je pokryć z własnej kieszeni lub zaproponować inne rozwiązanie, które będzie dla niej satysfakcjonujące. Odpowiedziałem, że możliwość złożenia reklamacji jest możliwa tylko i wyłącznie poprzez wysyłkę do sklepu lub osobiste doręczenie reklamowanego produktu. Dodałem również ponownie, że podane przez nią uszkodzenia nie podlegają reklamacji.
Czy otrzymywałem kolejne maila? Jak najbardziej. Dwa razy kobieta zdecydowała się do mnie zadzwonić. Streszczając pierwszą rozmowę, najpierw zostałem zwyzywany od nieuków i chamów, a potem usłyszałem dokładnie to samo, co przeczytałem w mailach. Najpierw obrażenia jej syna, potem zła jakość materiałów i groźby prawne. Odpowiadałem na wszystko tak spokojnie, jak tylko się dało. Próbowałem też tłumaczyć i wyjaśniać, ale na nic się to nie zdało. Na zakończenie pierwszej rozmowy usłyszałem, że kask został do mnie wysłany. Wedle klientki miałem obowiązek przyjąć taki zwrot i koniec kropka, bo takie było jej prawo.
Gdy kask otrzymałem, ujrzałem dokładnie to, co było na zdjęciach. Pęknięcia był tak duże, kask nie nadawał się do użytku. Nie mniej jednak, cały czas będę się upierał, że spełnił on swoje zadanie i zaryzykuje stwierdzenie, wedle którego ten kask uratował dzieciakowi życia. Jeśli ktoś się ze mną nie zgadza, ma takie prawo, ale to jest moje zdanie i będę się go trzymał.
Napisałem więc do klientki, że nie przyjmę zwrotu z powodu takiego uszkodzenia, ale mogę wysłać go do producenta jako reklamacja. Wiedziałem, że odpowiedź również będzie negatywna, ale liczyłem wtedy na to, że klientka zobaczywszy odpowiedź od drugiego podmiotu zrozumie swój błąd.
Jej odpowiedź sprawiła, że moje brwi ze zdziwienia powędrowały aż na czoło. Kobieta przesłała do mnie kopię maila od producenta tego kasku. Okazało się, że moja klientka w pierwszej kolejności zgłaszała reklamacje właśnie u niego. Odpowiedź była oczywiście negatywna, a w uzasadnieniu zostało napisane mniej więcej to samo, co ja wysyłałem w moich mailach. Ale nie to było w tym wszystkim najciekawsze. Matka tego chłopca twierdziła, że ja powinienem wziąć odpowiedzialność za zły stan kasku, skoro zdecydowałem się na jego sprzedaż, bo producent nie poczuwa się do odpowiedzialności i umywa od tego ręce. Dodała również, że kłótnia z producentem na temat gwarancji to moja sprawa, a nie jej.
Postanowiłem więc już więcej nie pisać, tylko odesłałem kask tak, skąd przybył z odmową zwrotu. Brak odpowiedzi na moje maile musiał ją ostro wpienić, ponieważ po kilku dniach klientka po raz kolejny zadzwoniła. Tym razem, na nieszczęście dla Moniki, mojej współpracownicy i przyjaciółki, to właśnie ona odebrała ten telefon. Wrzask z telefonu słyszałem wyraźnie, mimo bycia oddalonym od rozmówczyni o około pięć metrów. Nie wychwyciłem wszystkich szczegółów, w końcu nie mam nadludzkiego słuchu, jednak Monika streściła mi rozmowę. Poza tym, co zostało już wcześniej wspominane, klientka domagała się zwrotu kosztów za transport kasku. Oboje stwierdziliśmy w tamtym momencie, że najlepszą strategią będzie unikanie kontaktu. Wszystkie argumenty okazały się nie przynieść zamierzonego efektu, więc to było jedyne wyjście.
Maile nadal otrzymywałem, jednak nie czytałem ich. Gniły w stosach nieodczytanych wiadomości, gdzie znajdują się aż po dziś dzień. Nie kusi mnie nawet, żeby do nich zajrzeć. To tak jakbym czytał dziesiąty raz tę samą książkę, licząc na inne zakończenie albo twist fabuły.
Ta przygoda musiała się jednak skończyć w moim sklepie.
Po około miesiącu od czasu ostatniego telefonu do mojej firmy przyszła kobieta ze swoim mężem. Wiedziałem już na wejściu, kim ona jest, ponieważ trzymała w ręku zniszczony kask rowerowy. Najpierw bez słowa podeszła do Moniki i rzuciła na jej stolik kask z żądaniem natychmiastowego zwrotu oraz zwrócenia środków za transport. Moja przyjaciółka, zawsze miła i opanowana wskazała ręką na mnie i poinformowała klientkę, że zwrotami i reklamacjami zajmuje się ja. Nie byłem na nią wściekły, ponieważ awantura z klientką leżała po mojej stronie.
No więc, nie chcę pisać po raz któryś tego, jak wyglądała rozmowa z tą kobietą, bo nie różniła się niczym od wymiany mailowej czy dyskusji przez telefon. Tym razem, dla urozmaicenia, włączył się również jej mąż, który próbował w jakiś sposób przekonać mnie do przyjęcia zwrotu. Decyzja była jednak negatywna. Kask był zniszczony, producent sam napisał, że reklamacja nie została uznana.
Klientka jednak nie odpuszczała i przeszła do broni ostatecznej. Najpierw powiedziała, że wzywa policję, a potem jak gdyby nigdy nic wyszła ze swoim mężem z mojego serwisu. Ja i Monika popatrzeliśmy na siebie, jednak żadne z nas nie wiedziało, co stróże prawa mieliby w tej sprawie zrobić. Przecież żadne przestępstwo tutaj nie miało miejsca.
I moje przypuszczenia okazały się być trafne. Nie dość, że policjanci nawet nie weszli do sklepu (wszyscy rozmawialiśmy na zewnątrz, a mój udział w tym wszystkim trwał może z minutę), to jeszcze wlepili mandat tej kobiecie za bezzasadne wezwanie policji. Na początku chcieli jej tylko dać upomnienie, jednak ona tak ich zirytowała swoim gadaniem, że musieli posunąć się do nałożenia grzywny.
Po tym incydencie nie dostałem już żadnego mila czy telefonu od tej kobiety. I, jeśli mam być szczery, bardzo dobrze się z tym czuje.
Mam nadzieję, że historia się spodobała.
Komentarze
Prześlij komentarz