Tam to jest, nie to co u nas

 Wcześniej opowiadałem o mojej przygodzie z rowerem elektrycznym. Więc teraz dla odmiany…..będzie opowieść o rowerze elektrycznym. Jeśli ktoś zastanawia się czemu, to śpieszę z wyjaśnieniem Rowery ze wspomaganiem elektrycznym mają dość spore pole do popisów jeśli chodzi o absurdy związane z klientami. Wiecie, to dość drogi interes i niewiedza w połączeniu z ignorancją może prowadzić do poważnych szkód, zaczynając od tych na tle nerwowym, po finansowe skończywszy. Tak więc nie przedłużając, zapraszam i życzę miłego czytania.

Któregoś dnia do mojego sklepu zawitał klient poszukujący roweru ze wspomaganiem elektrycznym. Przeprowadziłem szybki wywiad z klientem, aby dowiedzieć się, czego oczekuje od swojego wymarzonego roweru, po czym przeszedłem do przedstawienia mojej oferty. Nie było tego aż tak wiele, raptem kilka modeli, nie mniej jednak zarówno pod względem podzespołów, jak i samego designu, rowery prezentowały się naprawdę majestatycznie i wierzyłem, że któryś z nich spodoba się klientowi. Spędziłem z nim naprawdę sporo czasu, omawiając najdrobniejsze detale i możliwości jednośladów. Klient cały czas wydawał się być zainteresowane, jednak jego mimika twarzy i postawa sugerowały, że coś mu nie pasuje. Wiecie, zasłanianie twarzy pięścią, kręcenie głową, chodzenie w tę i z powrotem.

W końcu zaproponowałem krótką przejażdżkę po parkingu. Klient wypróbował trzy modele, po czym stwierdził, że jeden szczególnie mu się podoba. Był to zwykły rower miejski z silnikiem ulokowanym w tylnym kole oraz baterią na bagażniku. Pierwszy raz zobaczyłem w jego oczach, że jest naprawdę zdecydowany, mimo że twarz nadal miał kamienną. Gdy wróciliśmy po testach do sklepu, klient zaczął zadawać kilka pytań odnośnie roweru. Poza standardowymi, pytał również o możliwość dodania manetki gazu, aby rower sam jeździł. Odpowiedziałem wprost, że nie realizuję takich usług, na co klient naprawdę się oburzył. Zapytał mnie, dlaczego nie chcę wykonywać tak prostej i bardzo opłacalnej usługi, jaką jest zamontowanie i podłączenie manetki. Odpowiedziałem wówczas w najprostszy sposób z możliwych. A mianowicie, że jest to nielegalne, ponieważ rower elektryczny prawnie przestaje mieć status roweru.

Gdy o tym powiedziałem, rozpoczęła się litania argumentów i twierdzeń, wedle których każdy serwisant rowerowy powinien znać się na budowie i ulepszeniach roweru elektrycznego, ponieważ jest to pojazd przyszłości i jeżeli chcę, aby mój interes przetrwał rewolucję technologiczną, jaką czeka nasz kraj, powinienem zmienić swoje nastawienie i świadczyć takie usługi. Poza tym, klient wspomniał również, że na zachodzie w każdym rowerze elektrycznym znajduje się manetka gazu umożliwiająca jazdę bez pedałowania, a zamontować i podłączyć ją można w każdym serwisie.

Jego argumenty jednak mnie nie przekonały i powtórzyłem to samo, o czym mówiłem wcześniej. Klient tylko wzniósł ręce w niebiosa i zapytał, czy chociaż tę cholerną blokadę ograniczenia wspomagania mu zdejmę, bo jak to stwierdził, nie da się z tym normalnie jeździć.

Jako że sam jeżdżę rowerem elektrycznym na co dzień odpowiedziałem klientowi, że jak najbardziej da się jeździć z tym ograniczeniem. Dodałem również, choć pewnie się już tego domyślał, że nie zdejmuję blokady z tego samego powodu, dla którego nie podłączam manetki gazy.

Dla odmiany klient zamiast próbować mnie przekonać, że powinienem zacząć realizować tę usługi dla dobra własnego interesu, próbował mnie wyśmiać twierdząc, że coś takiego nawet on sam dałby radę to zrobić i jeśli ja tego nie potrafię, to nie nadaję się do tej pracy. Na sam koniec łaskawie poradził mi również, abym rozważył zmianę dostawcy rowerów, ponieważ tę, które posiadam na sprzedaż, są stanowczo za drogie, a ich cena jest nieadekwatna do konkurencji.

Akurat te modele rowerów, które u siebie miałem, nie miały zawyżonej ceny. Mając to na uwadze zapytałem klienta, bo w sumie wiedziałem już, że nic nie kupi, a wiedza zdobyta nawet od prostaka może być przydatna, jakie rowery ma na myśli. Na co klient odpowiedział mi, że w Holandii na giełdzie szwagier kupi dla niego lepszy model niż ten, który tu mam, za połowę mojej ceny. I, jak to podkreślił, z uwzględnieniem kosztów dojazdu do polski.

Tak, na pewno posłuchałbym rady, aby zmienić dostawcę z tego, którego obecnie mam, na giełdę w Holandii.

Chcąc być grzeczny odpowiedziałem, że rozważę jego radę i najuprzejmiej jak tylko potrafiłem zapytałem, czy mogę jeszcze w czymś pomóc. Klient przez około pięć minut prowadził wielką improwizację na temat mojej niechybnie chylącej się ku upadkowi działalności, o majestatycznych i niezawodnych zachodnich rowerach elektrycznych i głupim prawie, które niby martwe, przynajmniej według tego człowieka, a taki inteligentny człowiek jak ja się go boi. Tak czy inaczej, klient opuścił mój serwis, pozostawiając mi swoje złote rady.

Przez kolejny tydzień praca szła swoim tempem. Nie działo się nic szczególnego. Ja obsługiwałem klientów, naprawiałem rowery i zamawiałem części, a moja przyjaciółka Monika zajmowała się w dużej mierze sprzedażą internetową, w tym odbieraniem telefonów, odpisywaniem ludziom na chacie i takimi tam. Generalnie dni były spokojne i nienerwowe. Ale jak to powszechnie wiadomo, każdy spokój musi się kiedyś skończyć.

Klient, który chwalił się swoją wiedzą o prowadzeniu biznesu rowerowego, powrócił do mnie z rowerem elektrycznym, zakupionym przez jego szwagra w Holandii. Początkowo twierdził, że przyjechał z nim po to, aby udowodnić mi, że da się kupić dobry i tani rower elektryczny z manetką gazu. Faktycznie, może i kupił go tanio, ale do dobrych rowerów było mu tak daleko, jak mnie do rzucenia uzależnienia od kawy. Tak, mam z tym problem i staram się coś z tym zrobić. Z różnym skutkiem. Ale pochwale się, że już piję tylko jedną, góra dwie dziennie.

Klient opowiadał o nim przez dobre pięć minut, że jest taki i taki. Że posiada AŻ DWIE BATERIE, jedną wbudowaną w ramę, drugą na bagażniku. Nie pytajcie mnie, jak to działa, sam nie wiem. No i że na jednym ładowaniu można przejechać aż dwieście kilometrów, a nie tak jak na moich, może ze sto, albo sto dwadzieścia.

On mówił, a ja stałem za ladą i udawałem że słucham, w międzyczasie załatwiając sprawy księgowe na komputerze. W końcu, gdy chwalenie się nowym nabytkiem dobiegło końca, klient poinformował mnie, że jeszcze na nim nie jechał, bo szwagier kupił go z przebitymi dętkami. Dodał również, że dzięki temu sprzedawca w Holandii obniżył mocno cenę. Podkreślił to tak bardzo, jakby co najmniej chwalił się, że jego rodzone dziecko ukończyło studia medyczne z wyróżnieniem. Gdy uniosłem wzrok znad komputera na tego człowieka powiedział, że mimo braku zaufania do moich umiejętności mechanicznych, da mi nieco zarobić i pozwoli wymienić dętki w swoim rowerze.

Starałem się przez cały czas nie przewrócić oczami z zażenowania. Nie nazwałbym swoich umiejętności serwisowych wybitnie dobrymi, ale do żałosnych było im jeszcze dalej. Gdy podszedłem do roweru i obejrzałem zarówno przednie, jak i tylne koło zrozumiałem, że czeka mnie nieco więcej pracy. Nie chcę wchodzić w niepotrzebne szczegóły dotyczące budowy tego roweru, ale wspomnę tylko o tym, że tylne koło roweru wyposażone było w przerzutki w piaście oraz hamulec bębnowy. O ile to nie było specjalnie dużym problemem, tak zabudowa napędu już tak. Prezentowała się ładnie, jednak wiedziałem doskonale, że jej ściągnięcie i zamontowanie zajmie mi sporo czasu Jeśli ktoś nie potrafi sobie wyobrazić roweru elektrycznego z silnikiem w piaście i hamulcem bębnowym, to śpieszę z wyjaśnieniem. Wyposażenie to było jedynie z tyłu. Z przodu, gdzie znajdował się silnik, był hamulec typu V-brake.

Jeśli nie potraficie mi w to uwierzyć, to gwarantuje wam, też bym nie uwierzył, gdybym nie zobaczył tego na własne oczy. Najwyraźniej poprzedni właściciel przerabiał go na elektryczny i nie mogąc zamontować hamulca bębnowego z powodu silnika, zamontował V-brake. Inserty montażowe były, więc dużego problemu w sumie nie miał.

Poinformowałem klienta, że z miłą chęcią skorzystam z okazji do zarobku i poinformowałem, że rower będzie do odbioru następnego dnia. Zdziwienie, szok i niedowierzanie tego człowieka sięgnęły chyba zenitu. Zapytał mnie, ile ja zamierzam czasu spędzić na wymianie tylko dwóch dętek, na co odparłem, że aby wykonać tę usługę, muszę rozebrać pół roweru, a potem złożyć go z powrotem. Spodziewałem się kolejnej litanii dotyczącej przyszłości mojej firmy i nie zawiodłem się. Tym razem jednak nie pozwoliłem mu na wielką improwizację i powiedziałem wprost, że muszę spędzić przy tym więcej czasu, niż przy zwykłym rowerze i mam też innych klientów, którzy czekają na swoje jednoślady. Na co klient odparł, że przecież taki sprzęt, jaki on przyniósł, powinienem zrobić w pierwszej kolejności, a jeśli brakuje mi rąk do pracy, zatrudnienie dodatkowego pracownika rozwiąże wszystkie moje problemy. Po krótkiej wymianie zdań postawiłem sprawę jasno. Albo rower zostaje do jutra i dętki są wymienione, albo zabiera go z mojego serwisu i szuka czegoś na własną rękę. O umawianiu się na wykonywanie napraw od ręki nie było nawet mowy. Po pierwsze, nie robiłem czegoś takiego, a po drugie, nie chodziło mi w tym przypadku o potrzebny czas na realizację zlecenia, tylko o sam charakter tego człowieka. Wiedziałem, że będzie non stop patrzył mi na ręce i wytykał wszystko, co tylko wpadnie mu w oko. Nie muszę chyba wspominać, że stanie nad człowiekiem wykonującym swoją pracę to najbardziej denerwująca rzecz na świecie.

Klient najpierw coś poprzeklinał pod nosem, a potem się zgodził. Wypisałem więc protokół przyjęcia, a potem poinformowałem o cenię, jaką przyjdzie mu zapłacić. Nie była wygórowana, ale i tak klient musiał powiedzieć, co o niej myśli. Na szczęście jednak tym razem darował sobie pouczanie mnie o prowadzeniu własnej działalności i rzuciwszy szybkie ,,do widzenia" opuścił mój sklep. Naprawa nie specjalnie trudna. Jasne, poświęciłem na nią nieco więcej czasu niż standardowo przy wymianie dętek, ale żadnych incydentów nie było. Uwinąłem się z tym przed zamknięciem, dzięki czemu klient będzie mógł odebrać rower już o godzinie otwarcia sklepu.

I dosłownie wywróżyłem jego przybycie.

Gdy następnego dnia przyjechałem do firmy, klient od roweru elektrycznego już tam na mnie czekał, jednocześnie informując mnie, że do pracy spóźniłem się pięć minut. Faktycznie, trochę mi się wtedy zaspało, ale umówmy się, to moja firma i nikt nie ma prawa wytykać mi takich rzeczy. Jeszcze zanim przekręciłem klucz w drzwiach musiałem otrzymać reprymendę o tym, czym dojeżdżam do pracy. Zostałem nazwany dawcą organów nieszanującym swojego życia, ponieważ po mieście poruszałem się na motocyklu.

Tak czy inaczej, po wejściu do sklepu natychmiast wyciągnąłem rower z przestrzeni serwisowej (tak nazywam miejsce, w którym dokonuję napraw) i wręczyłem paragon za usługę. Klienta w tym momencie jasny szlak trafił. Krzyknął, że teraz to rozumie, dlaczego ja mam tak drogo, bo przecież normalni ludzie to bez paragonu takie rzeczy robią, żeby było taniej. Nie odezwał się, tylko stanąłem za ladą i patrzyłem, jak człowiek ten wyjmuje z portfela banknot pięćsetzłotowy i niedbale kładzie go na ladzie. Odruchowo chciałem zapytać, czy ma coś drobniejszego albo czy dałby radę zapłacić kartą, ale ugryzłem się w język. Uznałem, że im mniej słów wymienionych z tym człowiekiem, tym lepiej dla mojego zdrowia psychicznego. Wydałem w milczeniu resztę, układając banknoty i monety na ladzie w taki sposób, aby nie było wątpliwości co do tego, jaka jest wartość tych pieniędzy. Robiłem to, żeby przypadkiem ten człowiek nie oskarżył mnie o złe wydanie reszty. Gdy zabrał pieniądze, bez słowa wyszedł ze sklepu. Przez szklane drzwi widziałem jeszcze, jak jeździ rowerem po parkingu, a potem pakuje rower do samochodu i odjeżdża. Na widok oddalającego się samochodu zrobiło mi się jakoś przyjemniej na sercu.

Myślałem że temat roweru z Holandii już minął. No więc, myliłem się. I to potwornie.

Mój bardzo sprytnie oszczędzający klient powrócił do mnie już dwa tygodnie później. Spodziewałem się złożenia reklamacji na dętki, jednak ku mojemu zaskoczeniu wizyta dotyczyła czegoś zupełnie innego. Podczas jazdy klient nie docenił mocy roweru, przynajmniej według jego opowieści, co skończyło się upadkiem, w wyniku którego zostały uszkodzone błotniki oraz obudowa łańcucha. Chcąc się w pełni przygotować do pracy natychmiast zacząłem szukać potrzebnych części. O ile z błotnikiem nie było dużego problemu, był on ogólnodostępny, tak z obudowy do łańcucha nie udało mi się znaleźć na żadnej polskiej stronie. Powiedziałem więc klientowi, że nie jestem w stanie podać ostatecznej ceny naprawy, na co on rzucił na blat sto złotych i kazał zmieścić się z naprawą w takiej właśnie kwocie, w przeciwnym razie zabiera rower do kogoś innego. Lekko zirytowany jego postawą i lekceważącym podejściem do mojej pracy jak gdyby nigdy nic zatrzasnąłem laptopa i odparłem, że może go zabierać do kogoś innego, bo sto złotych to ledwo na błotniki z wymianą starczy.

Jakbym do ogniska dolał benzyny. Taka była reakcja klienta, który zaczął wydzierać się na mnie, że on tu przyszedł specjalnie do mnie, chce mi dać zarobić, że jest klientem i ma swoje prawa, że ma prawo negocjować ceny i tak dalej. Ogólnie dałem mu się wykrzyczeć, po czym postawiłem sprawę jasno. Albo zostawia rower na kilka dni, abym mógł na czas zamówić części zamienne, albo zabiera go do innego serwisu. Klient próbował jeszcze negocjować umówioną naprawę od ręki, jednak ja się nie zgodziłem. Dlaczego? Ano dlatego, że jeśli zamówię części, a klient się nie pojawi, będę musiał je zwrócić, a często zamawiam je przez internet. A skoro je zamawiam, oznacza to, że przy zwrotach za kuriera płacę ja. Wyobraźcie sobie więc, ile musiałbym zrobić w ciągu miesiąca takich zwrotów, gdyby klient stwierdził nagle, że on jednak nie chce wykonywać naprawy u mnie.

Myślicie, że to nieprawdopodobne? No niestety, ale to historie z życia wzięte. Kiedyś prowadziłem taki system i był po prostu tragiczny. Masa zwrotów, ciągle zapchany kalendarz, a kasy niemalże nie było. Tak więc kłótnia z klientem trwała, a zakończyła się tak samo, jak w przypadku wymiany dętek. To znaczy, klient zostawił rower, ja zdążyłem zamówić części, naprawić go i oddać.

W gwoli wyjaśnienia, obudowa łańcucha, (ta fabryczna, nie mówimy o zamiennikach), nie była dostępna w Polsce. Musiałem ją zamawiać na Amazonie, a jechała ona z Francji. Przy odbiorze klient dokładnie oglądał rower i przyglądał się nie tylko tym elementom, które wymieniałem, ale również i ramie, kołom, kierownicy i mostkowi. Nie trwało to zbyt długo. Gdy skończył, powiedział że prosi o jakiś rabat z tytułu bycia moim stałym klientem. Bez emocji na twarzy wskazałem tabliczkę za moimi plecami z napisem ,,Rabat to stolica Maroko" i jak gdyby nigdy nic położyłem paragon na blacie. Oczywiście spotkały mnie kolejne wypociny. A po co ten paragon? A nie można bez? Chciałem coś odpowiedzieć, ale już mi się naprawdę nie chciało. Klient wyciągnął z kieszeni banknot stuzłotowy, rzucił go na blat i pośpiesznie skierował się w stronę wyjścia.

Krzyknąłem za nim, że sto złotych to za mało i kazałem się zatrzymać. Klient oczywiście nie zareagował i gdyby nie fakt, że przy drzwiach stała moja przyjaciółka, gość zapewne by uciekł. Nie chcąc się z nim kłócić, Monika zamknęła drzwi na klucz i prędko uciekła na zaplecze. Klient, niedoszły złodziej wrzasnął, że to jest bezprawne zatrzymanie i kazał mi natychmiast otworzyć drzwi, grożąc przy tym policją. Odparłem wprost, że ma zapłacić za naprawę, na co on powiedział, że zapłacił. Gdy z kolei ja odparłem, że to nie cała kwota, on stwierdził, że woli naprawę bez paragonu, bo wtedy jest taniej. Smęcił coś jeszcze o jakości moich usług i że należy mu się upust za długi czas pracy, ale nie bardzo chciało mi się słuchać jego argumentów. Na koniec dodał, że rower należy do niego i ma prawo go stąd zabrać, czy mi się to podoba, czy nie.

W tym momencie miałem go już serdecznie dość i krzykiem dałem mu jasno do zrozumienia, że ma zapłacić. Jeśli tego nie zrobi, to ja zgłaszam kradzież na policję, ponieważ zgodnie z prawem, zamontowane części w rowerze należą do mnie i są nimi, dopóki nie zostaną kupione. Klient jeszcze próbował się ratować tym, że zostawił pieniądze na blacie, na co odparłem, że jeśli zaraz nie da brakującej kwoty, dzwonię na policję, a tamtą stówę policzę jako napiwek. Ostatnią deską ratunku klienta było stwierdzenie, że nie ma przy sobie więcej gotówki, na co odparłem, że przyjmuje też płatności kartą i telefonem, a jeśli tego również nie ma, to ma w tej chwili dzwonić po kogoś, kto przyniesie mu pieniądze albo oddać mi rower do czasu przechowania.

Facet zmiękł. Najpierw rzucił pieniądze na podłogę i kazał mi je zbierać, a gdy powiedziałem, że tego nie zrobię, marudząc pod nosem pozbierał pieniądze z ziemi i położył je na blat. Przeliczyłem je, wydałem odpowiednią resztę i, naprawdę nie mogłem się powstrzymać w tamtym momencie, rzuciłem szybkie ,,interesy z Panem to czysta przyjemność". Wiem, gówniarskie z mojej strony, ale naprawdę nie mogłem sobie odpuścić dowalenia mu na sam koniec. Chciałem się zemścić choć trochę za te wszystkie kłótnie i przechwałki.

O ile wcześniej mówiłem o dolewaniu benzyny do ogniska, tak teraz strzeliłem ze snajperki prosto w cysternę wiozącą paliwo. Klient wrzeszczał na całe gardło, że tak bezczelnego gówniarskiego złodzieja to jeszcze nie widział. Krzyczał jeszcze coś o tym pierdolonym nowym pokoleniu, że kiedyś klient to był Pan i że uczciwego człowieka najłatwiej okraść.

W myślach miałem tylko postawę tego uczciwego człowieka, który najpierw kupił rower za granicą nie płacąc przy tym żadnego podatku, a potem żądał ode mnie naprawy na lewo.

Tak czy inaczej klient opuścił mój sklep i więcej go już nie zobaczyłem. Podziękowałem Monice za szybką interwencję i obiecałem postawić kolejkę w barze za świetną reakcję. Na szczęście nic się jej nie stało. Gość nie wyglądał na damskiego boksera, ale przez sekundę naprawdę się bałem, że może dojść do rękoczynów.

Historia skończyła się tak, że klient już nigdy nie wrócił do serwisu. I w sumie, bardzo dobrze mi z tym. Nie chcę być źle zrozumiany, zależy mi na jak największej ilości ludzi odwiedzających moją firmę, ale ten typ klienta, którego dotyczy ta opowieść, nie jest przeze mnie pożądany.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Elektryka prąd nie tyka

Ludzie, którzy są kulą u nogi

Bycie mądrzejszym od każdego nie popłaca