Oszustwo na ubezpieczony samochód

 Tak, nie miałem lepszego pomysłu na tytuł, więc napisałem pierwsze co przyszło mi do głowy.

Parę tygodni temu przedstawiałem wam historię, w której szeryf lewego pasa kierujący Fordem Rangerem chcąc mnie wyprzedzić zahaczył tylnym zderzakiem o mój motocykl, co w konsekwencji doprowadziło do jego uszkodzenia. Spokojnie, nie będzie to powtórka ani kontynuacja tego zdarzenia, bo w sumie nic ciekawego związanego z tym wypadkiem się nie wydarzyło.

Dla zainteresowanych, którzy poprzednią historię czytali - niestety mój Romet nie przeżył.

To, co chciałbym wam dzisiaj przedstawić, miało miejsce parę lat temu. Jakiś czas temu przypomniałem sobie, do jakiej kuriozalnej sytuacji doszło, gdy po drogach poruszałem się nie motocyklem, a moją starą Skodą Fabią.

Opisane zdarzenia miały miejsce dobre sześć lat temu. To tak informacyjnie, bo pewnie część osób czytających moje historie od samego początku pamięta, jaki obecnie posiadam samochód.

Nie przedłużając bardziej, dziękuje moim patronom za niesamowite wsparcie mojej twórczości, Maurycemu, Jakubowi oraz Maciejowi. A także Avarikk, dzięki ci za to, że ze mną jesteś.

Zapraszam i życzę miłego czytania.

Tak jak wspomniałem, opisane zdarzenie miało miejsce parę lat temu, więc moje wspomnienia na ten temat mogły się już nieco zatrzeć. Natomiast doskonale zapamiętałem sam przebieg, jak można było wywnioskować po wstępie, stłuczki. Miało to miejsce w środku dnia latem. Nie padało ale widoczność ograniczało mi słońce świecące prosto w oczy. Właśnie przez to i dekoncentrację spowodowaną brakiem klimatyzacji w samochodzie ( a na zewnątrz było chyba ze trzydzieści stopni ) nie zauważyłem w porę, jak jadący przede mną Fiat Seicento zaczyna zwalniać. Zorientowałem się za późno i gdy moja noga nacisnęła na pedał hamulca, było już za późno.

Usłyszałem najpierw pisk opon szorujących po asfalcie, następnie dźwięk świadczący o załączeniu się układu ABS, a na końcu trzask, gdy moje auto uderzyło w to stojące przede mną. Na chwilę pokazały mi się przed oczami gwiazdy i poczułem mrowienie w dłoniach, ale nie było to spowodowane uszczerbkiem na zdrowiu tylko zdenerwowaniem na samego siebie. Byłem wściekły, bo w środku dnia doprowadziłem do kolizji. Fakt, udało mi się nieco zwolnić i finalnie nie uderzyłem z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, tylko może gdzieś koło piętnastu, ale jednak.

Ja i kierowca przede mną nie wyszliśmy z samochodów, tylko od razu zjechaliśmy na pobliską stację benzynową, co wbrew pozorom nieco mnie uspokoiło, bo oznaczało to, że nikomu nic się nie stało. Gdy tak jechałem za nim, widziałem uszkodzoną tylną lampę i fragment zderzaka, a oczyma wyobraźni widziałem już zdewastowany przód mojej starej Fabii. W końcu oboje wyszliśmy z samochodów i od razu zapytałem się tego człowieka, czy wszystko z nim w porządku. Odpowiedział spokojnie, że wszystko gra i gestem dłoni pokazał na mój samochód, a potem na ulicę. Jak się okazało, uderzenie złamało mi ramkę od tablicy rejestracyjnej, która teraz leżała rozsypana na środku drogi. Sama rejestracja z resztą również. Od razu po nią pobiegłem ku wściekłości innych kierowców, którzy musieli na chwilę się zatrzymać, ale akurat ich opinię na temat mojego zachowania miałem głęboko wiadomo gdzie.

Albo napiszę że w nosie, tak na wszelki wypadek. Poza tym, jaki inaczej miałbym zabrać tablicę z drogi, jeśli na nią nie wchodząc?

Po szybkich oględzinach kierowca Fiata i ja doszliśmy do trzech wniosków. Pierwszy - u niego doszło do uszkodzenia tylko tylnej lampy, bo zderzak walnięty był już wcześniej. Drugie - mój samochód nie miał żadnego widocznego śladu uszkodzenia, poza rozwaloną ramką oczywiście. Trzecie - nie było sensu wzywać policję, bo wina za to wszystko bezdyskusyjnie należała do mnie. To ja w porę nie zareagowałem. Nie próbowałem się wybielić, tylko otwarcie powiedziałem facetowi, że słońce mnie oślepiło i nie widziałem wyraźnie drogi. On tylko machnął na to ręką i zaproponował dogadanie się.

Początkowo kierowca Fiata chciał, żebym zapłacić za szkodę z własnej kieszeni, bo nie była ona jakoś szczególnie duża, jednak ja wolałem zgłosić szkodę do ubezpieczyciela.

Wiecie, po coś to OC płacę co roku, a dodatkowo wykupuje zawsze ubezpieczenie zniżek. Naprawdę się to przydaje, bo po tej stłuczce składka mi nie wzrosła.

Czy kierowcy Fiata się to podobało czy wręcz przeciwnie, paradoksalnie nie miało żadnego znaczenia, bo ja jako sprawca wypadku mogłem wybierać pomiędzy zapłaceniem z własnej kieszeni a pokryciem szkody z własnego OC. I wtedy wybrałem tę drugą opcję. Miałem wrażenie, że kierowcy Fiata odrobinę się ten pomysł nie spodobał, bo próbował mnie przekonać do zmiany zdania, jednak gdy powiedziałem mu, czym poparta jest moja decyzja, odpuścił.

Gdy byliśmy już dogadani, kupiłem w sklepie zeszyt, napisaliśmy stosowne oświadczenie o szkodzie i rozstaliśmy się. Znaczy facet odjechał pierwszy, a ja po nim kilka minut później, bo musiałem chwilę pospacerować. Adrenalina zrobiła swoje i musiałem chwilę poczekać, żeby przestała działać. Dodam, że oba samochodu odjechały na kołach, bo dla dalszej historii będzie to bardzo ważne.

Nie wiem, co dokładnie robił tamten kierowca ze swoim samochodem, ale ja oddałem swój do znajomego, który ma warsztat, na małe sprawdzenie. Bo wiecie, to że większość facetów w tym kraju zna się na samochodach i umie je naprawić za pomocą płaskiej piętnastki, opasek zaciskowych oraz opcjonalnie szarej taśmy nie świadczy jeszcze o konieczności posiadania tych zdolności przez każdego. Ja w samochodzie umiem wymienić oponę, akumulator a także klocki razem z tarczami hamulcowymi i więcej mi do szczęścia nie trzeba. Znam się na rowerach i je umiem naprawiać z palcem w nosie i zamkniętymi oczyma. Samochód wolę oddać na warsztat do kogoś, kto naprawia je tak, jak ja rowery.

Na całe szczęście moje auto wyszło bez szwanku. Wprawdzie znajomy miał parę uwag co do całości, ale moja Skoda miała wtedy z osiemnaście lat i szczerze bym się zdziwił, gdyby nie było z nią żadnego problemu.

Tak czy inaczej myślałem, że po wizycie w warsztacie temat zostanie już zamknięty, bo w końcu ofiara kolizji będzie miała kasę z mojego ubezpieczenia, a moja Skoda była zdatna do jazdy. W takiej błogiej niewiedzy żyłem przez jakiś tydzień albo dwa nie zdając sobie sprawy, jak bardzo kierowca Fiata kombinuje.

Siedząc sobie w pracy i robiąc swoje nagle dostałem telefon od agenta ubezpieczeniowego z dość prostym i jednocześnie przedziwnym pytaniem. Chciał on dokonać oględzin mojego samochodu celem uzyskania więcej szczegółów dotyczących tej kolizji. Tu wszystko było normalne. Potem agent powiedział coś, co mnie sparaliżowało na parę sekund. Mianowicie powiedział on coś w stylu "nadal ma Pan ten samochód, czy został już zezłomowany?"

Halo Reddit, ładnie się nauczyłem robić cudzysłów?

Dosłownie nie miałem pojęcia co odpowiedzieć i zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie śnię. Moja skoda, w pełni sprawy samochód, którym dzisiaj rano moja ukochana pojechała do pracy, miałaby zostać zezłomowana po stłuczce, która nie zostawiła na zderzaku nawet rysy?

Zapytałem agenta, czy aby na pewno dodzwonił się pod właściwy numer, a on po podaniu mi mojego imienia, nazwiska i danych samochodu, którego dotyczy sprawa, upewnił mnie i siebie jednocześnie, że wszystko się zgadza. Nie było sensu wykłócać się o zasadność złomowania pojazdów, więc zwyczajnie umówiliśmy się na konkretną godzinę, żeby agent mógł pojawić się u mnie i obejrzeć samochód. Po zakończeniu rozmowy pomyślałem, że może było to standardowe pytanie, jakie zadaje każdy agent ubezpieczeniowy i nie zastanawiałem się nad tym dalej.

Jak zwykle musiałem się pomylić.

Gdy doszło do oględzin mężczyzna zajmujący się sprawą kolizji, w której brałem udział, chyba ze trzy razy pytał mnie, czy to na pewno ten samochód. Po sprawdzeniu numerów VIN zyskał całkowitą pewność, że chodzi o dokładnie tą Fabię, którą pokazuje, więc zrobił kilka zdjęć i zanotował coś w swoich dokumentach. Całość zajęła mu może z pięć minut i już chciał odjeżdżać, ale moja ciekawość go zatrzymała. Zapytałem go, dlaczego myślał, że mój samochód musi zostać zezłomowany i czemu nie chciał mi uwierzyć, że wskazana przeze mnie Fabia brała udział w tej kolizji. Agent ubezpieczeniowy pogrzebał w swojej teczce i pokazał mi wykaz szkody, jaką przedstawił mu kierowca Fiata.

Ja pamiętam tylko zniszczoną lampę. Na dokumencie faktycznie była informacja o lampie, ale również był tam zderzak, nadkola i tylna szyba. Jakby tego było mało na liście był również zderzak przedni i chłodnica. Było tam tego więcej, ale naprawdę wszystkiego nie pamiętam. Generalnie patrząc na tę listę można było odnieść wrażenie, że swoją nieuwagą doprowadziłem do karambolu stulecia.

Jak się później okazało, kierowca Fiata oddał samochód na warsztat, który przygotował mu taką oto listę rzeczy do naprawy, które rzekomo zostały uszkodzone podczas tej kolizji.

Ja i moja ukochana, bo oboje byliśmy podczas oględzin samochodu, nie wiedząc jak zareagować zwyczajnie zaczęliśmy się śmiać. Bo ja rozumiem próbować ugrać coś więcej na kolizji drogowej, ale pisanie o uszkodzonej chłodnicy przy uderzeniu w tył samochodu jest po prostu głupie. No chyba że facet tuningował swojego Fiata i silnik zamontował w bagażniku, bo w to że siła uderzenia przeszła z tyłu na przód samochodu, co w rezultacie rozwaliło coś pod maską zwyczajnie nie uwierze.

Tak czy inaczej pomyślałem, że temat ten został zakończony definitywne.

No i znowu się myliłem.

Parę tygodni później dostałem kolejny telefon. Początkowo nie wiedziałem od kogo, ale po pytaniu o to, czy brałem udział w stłuczce szybko zrozumiałem, że znowu chodzi o tą kolizję. Pomyślałem, że znowu dzwoni ten agent ubezpieczeniowy, ale tym razem to nie był on. To był kierowca Fiata.

Jak on dostał mój numer? Nie mam zielonego pojęcia, ale pamiętajcie że prowadzę sklep rowerowy i mój służbowy numer telefonu jest w internecie. Czasami też niektórym zaufanym klientom dam swój prywatny numer, jeśli zachodzi taka potrzeba. Być może któryś z nich dał go kierowcy Fiata, a może ktoś z rodziny tego faceta miał mój numer. Nie wiem, o to nie pytałem, i jeśli mam być szczery to ponownie nie pamiętam, pod który z tych numerów on zadzwonił. Ale nie to jest ważne. Ważne jest to, po jakie licho on do mnie dzwonił.

Powiedział on, że ubezpieczalnia nie chce wypłacić mu całej kwoty na kolizję i według prawa to ja mam zapłacić brakującą kwotę. Zapytałem go, naprawdę w cholernie wielkim szoku i niedowierzaniu, czy robi sobie ze mnie jaja, na co on odparł, że nie. Co więcej, zdawał się naprawdę być pewny swoich słów, bo zaczął mi nawet podawać wyliczenia według których ubezpieczyciel pokryje wymianę tylnej lampy i naprawę zderzaka, a ja miałem zapłacić za resztę. Ta reszta to było to, co agent ubezpieczeniowy miał na swoim dokumencie.

Czy się ugiąłem? A gdzie tam. Miałem ochotę powiedzieć mu, żeby puknął się w cymbał z takimi pomysłami, ale zamiast tego z pełną kulturą oznajmiłem, że po to mam OC żeby nie musieć płacić za moją głupotę. Nie przekonałem tym mojego rozmówcy, który zaczął mi czytać jakiś artykuł prasowy, w którym sprawca wypadku musiał zapłacić ofierze z własnej kieszeni pomimo posiadanego ubezpieczenia OC.

Śmierdziało to na kilometr i poprosiłem faceta o to, żeby przestał. Kierowca Fiata zapytawszy mnie, w jaki sposób chcę mu przekazać pieniądze, usłyszał ode mnie, że odszkodowanie dostanie z mojego OC i koniec kropka. Rozgorzała po tym dyskusja i zaczęły iść argumenty w kierunku prawnym, które na dłuższą metę nie miały żadnego sensu, więc zostawmy je w spokoju. Rozmowa zakończyła się groźbą, że jeśli nie zapłacę tego, o czym była mowa, to kwota ta będzie rosła. Czemu? Po pierwsze i klasycznie - odsetki. A po drugie - bo jego samochód ciągle stoi w warsztacie i jeśli będzie tam zbyt długo stał, to mechanik zacznie naliczać za to opłatę. Na moje pytanie, czemu tym autem po prostu stamtąd nie odjedzie kierowca Fiata odpowiedział, że jego auto po tej kolizji jest już niesprawne.

Ja tylko przypominam, że oboje odjechaliśmy stamtąd na kołach.

Tak czy inaczej po tamtej rozmowie odbyło się ich jeszcze kilka. Głównie były to przypomnienia o zapłacie, ale dwie rozmowy zasługują tutaj na przedstawienie.

Pierwszy wyjątkowy telefon miał miejsce niedługo po mojej pierwszej rozmowie z kierowcą Fiata w sprawie zapłacenia za naprawę. Mężczyzna po upewnieniu się, że rozmawia z odpowiednią osobą prosił o podanie maila, aby mógł wysłać mi cały kosztorys za naprawę. Podałem mu, chociaż nie tak bezpośrednio jak może się wydawać. Bo powiedziałem tylko, że mail jest na mojej stronie internetowej i wyskakuje od razu, gdy wpisze się nazwę mojego sklepu wraz z dopiskiem "e-mail".

Wiem, trochę chamsko z mojej strony, ale pragnę tylko przypomnieć, że ten facet próbował wymusić ode mnie pieniądze.

O dziwo usatysfakcjonowało go to, bo już po chwili się rozłączył. Kosztorys otrzymałem i przyznam szczerze, że ani trochę mnie nie zaskoczył. Sprawdziłem ile kosztuje takie Seicento i uwierzcie mi na słowo, kwota naprawy przewyższała wartość tego samochodu dwukrotnie. Nie dziwiłem się więc, że firma ubezpieczeniowa miała wątpliwości co do wiarygodności słów kierowcy Fiata.

Po tym mailu zaczęło się bombardowanie. Najpierw telefonami, potem mailami a nawet tradycyjną pocztą. I to listami poleconymi.

Kierowca Fiata wysyłał do mnie jakieś pisemka i odręcznie wypełniane dokumenty, ale nawet ich nie czytał. Czemu? Ano dlatego, że ubezpieczenie OC zdejmuje ze mnie odpowiedzialność finansową. I ja wiem że są wyjątki, ale akurat to wyjątkiem nie było.

Wartą uwagi była jeszcze jedna rozmowa telefoniczna, podczas której usłyszałem, że mechanik samochodowy nie chce wypuścić samochodu z warsztatu bez uiszczenia opłaty za naprawiony samochód. Stwierdziłem więc, że w takim razie majstrowi należy zapłacić na wykonaną pracę, co bezsprzecznie mu się należy, ale choćby skały nie powiem co robiły z mojej kieszeni kasa na ten cel nie popłynie. Kierowca Fiata zaczął się bulwersować i krzyczeć na mnie, że koszty bez przerwy rosną, bo samochód służy mu jako środek transportu do pracy i bez niego musi jeździć autobusami, bo miejsce parkingowe na warsztacie też kosztuje, bo jego dzieci nie mają jak do szkoły dojechać, bo jak się coś stanie to nie ma jak do szpitala dojechać i różne inne.

Ja nie powiem, samochód dla niektórych jest ważny, ale czemu ja mam płacić za naprawę czegoś, czego nie zepsułem. Spowodowałem kolizję, wziąłem to na klatę, przyznałem się do winy i pieniądze za to poszły z mojej składki. Czemu więc miałem płacić za naprawdę całego samochodu?

Powiedziałem kierowcy Fiata, że jeśli jest tak bardzo pewny swego, to niech procesuje się z firmą ubezpieczeniową, bo to oni wypłacali mu odszkodowanie. Facet na to odpowiedział mi, że do sądu przeciwko tej firmie nie pójdzie, bo oni mają prawników i na pewno by przegrał. Nim zdążyłem coś wtrącić stwierdził również, że skoro ja mam dobrze prosperującą firmę to mogę sobie pozwolić na taki wydatek, który dodatkowo przecież na pewno wrzucę sobie w koszty.

Wtedy mój sklep miał mniej niż dwa lata i jeśli w tak krótkim czasie udałoby mi się stworzyć dobrze prosperującą firmę o jakim zapewne pan kierowca myślał, bo przecież chciał żebym od tak wyłożył na stół naprawdę grubą kopertę, to bezsprzecznie byłbym istnym rekinem biznesu.

Rozmowę zakończyliśmy w naprawdę nieprzyjemnej atmosferze. Natomiast wszystkie telefony i maile ucichły dopiero po tym, gdy zagroziłem pozwem o nękanie. Nie sądziłem że to zadziała bardziej niż jakiekolwiek racjonalne argumenty, ale najwyraźniej do niektórych osób taki język przemawia.

Normalnie zakończyłbym historię w tym momencie, ale było jeszcze coś całkiem interesującego. Nie mogę potwierdzić na sto procent, czy na pewno te dwie sprawy mają ze sobą coś wspólnego, ale jest to całkiem prawdopodobne.

Pamiętacie, jak napisałem że oddałem Skodę do znajomego? Generalnie nie jest to nikt bliski, więc nie rozmawiam z nim na co dzień. Ale jest to ktoś, kogo można określić jako "znajomy znajomego", więc czasami spotykamy się na kręglach albo bilardzie. Podczas rozmowy o niczym wypłynął na powierzchnie temat o innych warsztatach samochodowych. No i znajomy powiedział, że jakiś jego kolega po fachu ma u siebie Fiata czekającego na zapłatę. Po pociągnięciu tematu dowiedziałem się, że faktycznie jest to Fiat Seicento a jego naprawa przewyższa wartość samochodu. A czemu ktoś zdecydował się na taką naprawę? Ano dlatego, że naprawa miała zostać pokryta z ubezpieczenia OC sprawcy kolizji, w której ten Fiat uczestniczył. Niestety ubezpieczyciel wycenił szkodę na dużo mniejszą kwotę co w połączeniu z faktem, że mechanik dokonał wszystkich niezbędnych napraw postawiło właściciela samochodu w dość niezręcznej sytuacji. Oczywiście mechanik działał za zgodą właściciela i naprawiał samochód na jego życzenie.

Efekt tego wszystkiego był taki, że auto zostało naprawione a właściciel nie ma pieniędzy na pokrycie kosztów.

I jeśli wydaje się wam to nieprawdopodobne, to się nie dziwię, bo mnie również. Zgodnie z moją wiedzą, jeżeli naprawa przewyższa wartość samochodu to ubezpieczyciel wypłaca równowartość pojazdu. W takim przypadku powinno właśnie tak być, chyba że właściciel Fiata próbował zrobić jakiś wałek, o którym nie wiem. Chociażby taki jak przedstawienie zawyżonych kosztów ubezpieczycielowi, których ten nie zaakceptował. A ponieważ samochód był zrobiony i czekał na zapłatę, to chcąc go odzyskać właściciel mógł próbować wyciągnąć pieniądze od sprawcy kolizji.

Ale i to ma pewną lukę, a właściwie to dwie. Po pierwsze, nie wierzę żeby ktoś był aż tak mało inteligentny, bo ryzyko byłoby w takim wypadku więcej niż ogromne. A po drugie i ważniejsze, nie mam pewności co do tego, że te sprawy się łączą, więc jest to tylko moja teoria.

A teraz trzymając się faktów.

Historia kończy się tym, że więcej nie dostałem żadnego telefonu, maila, listu ani SMS-a w sprawie tej kolizji, więc oficjalnie mogłem uznać ją za zamkniętą. Po tamtym wydarzeniu moja Fabia służyła mi i mojej ukochanej dzielnie przez ponad rok, aż w końcu została wymieniona na coś bardziej wygodnego i pojemniejszego. Nie było to podyktowane jej złym stanem technicznym, bo jak na taki wiek moja Fabia była naprawdę sprawna, ale zwyczajnie oboje chcieliśmy mieć coś większego, wygodniejszego, bardziej pojemnego i mocniejszego. Więc tak, Skodę sprzedałem. Nie, nie było to spowodowane kolizją, bo z tej wyszła ona niemalże bez uszkodzeń.

I to właściwie tyle dzisiaj ode mnie. Jeżeli historia ci się spodobała zostaw strzałeczkę i komentarz bo to mi strasznie pomaga. A jeśli nie chcesz przegapić kolejnej historii zostaw Follow w komentarzu. Jeszcze raz dziękuje moim patronom za wsparcie. Liczę na to, że wam się również podobało.

Jeszcze raz dzięki i do zobaczenia w kolejną środę (albo i wcześniej, ale nie uprzedzajmy faktów). Cześć

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bezczelność pseudo-firm żerujących na młodych ludziach nie zna granic

Zbyt dużo majstrów szkodzi

Zło złem zwyciężaj - opowieść z serwisu rowerowego (ale nie mojego)