Gadatliwość czasem nie popłaca
Nie jest tajemnicą, że w kontaktach z drugą osobą gęba mi się nie zamyka. Należę do tych przedstawicieli rasy ludzkiej, którzy zwyczajnie lubią rozmawiać i mogliby przegadać cały dzień, noc i poranek, a i tak zabrakłoby czasu na poruszenie wszystkich tematów.
Cechą pożądaną dla osób z niezamykającą się jadaczką, jest oczywiście bycie charyzmatycznym, żeby móc odpowiednio rozmową zainteresować i, co paradoksalnie ważniejsze, uniknąć nieprzyjemnych sytuacji. A o te, ponownie paradoksalnie, banalnie łatwo, gdy drugą osobę albo towarzystwo zna się bardzo krótko.
Że słowa mogą boleć bardziej niż pięści wie chyba każdy. Ale nie każdy wie, że można nimi również w pełni nieświadomie kogoś do siebie zrazić.
Wstęp wyjaśniający fabułę historii mamy za sobą, a więc nie pozostało mi nic więcej, jak tylko pozdrowić moich patronów, których lista znajduje się na końcu, i zaprosić was serdecznie do miłej lektury.
A więc zapraszam i życzę miłego czytania.
Na początku sezonu rowerowego zgłosił się do mnie mężczyzna w średnim wieku, ubrany w poliestrową kurtkę i spodnie z tego samego materiału. Takiego wiecie, odpornego na wodę i wiatr. Oczywiście razem z klientem pojawił się również jego rower. Początkowo myślałem, że chce zwyczajnie przeczekać deszcz, który z minuty na minutę coraz bardziej się wzmagał, jednak on specjalnie w taką pogodę postanowił przyjechać do mnie na serwis, ponieważ następnego dnia potrzebował roweru na rajd organizowany przez jego znajomych.
Usłyszawszy to poczułem się jak jakiś wybraniec, bo ktoś specjalnie jechał przez pół miasta w deszczu tylko po to, żeby oddać do mnie swój rower do naprawy, pomimo że po drodze były jeszcze dwa serwisy, w tym jeden w bardzo znanym sklepie sportowym.
Pełen entuzjazmu rozpocząłem więc pracę. Nim jednak przeszedłem do sedna, czyli naprawy roweru, musiałem się najpierw dowiedzieć, co z nim było nie tak. Bo jak wcześniej wspomniałem, facet nim tu przyjechał, a więc nie mogło być to przecież nic skomplikowanego.
No i faktycznie, nie było. W rowerze korby strzelały, gdy na ostatnim biegu mocniej się nacisnęło na pedały. Diagnoza - łańcuch oraz kaseta, czyli tylna zębatka, do wymiany.
Potem przyszedł czas na przedstawienie kosztów. Części zamienne miałem na miejscu, więc nie musiałem ich zamawiać. Dodatkowo w tym dniu nie miałem innych zleceń, a wiec mogłem od razu przejść do naprawy. Zaproponowałem klientowi, że wykonam naprawy w przeciągu parunastu minut, maksymalnie w pół godziny, a on w tym czasie może przeczekać u mnie szalejącą na zewnątrz ulewę.
Gdy mężczyzna usłyszał, że naprawię mu rower od ręki, prawię zemdlał z ekscytacji. Najpierw dziękował mi, jakbym go przed samym papieżem pochwalił, a potem wyjaśnił, jak to był w dwóch innych serwisach, gdzie podali mu termin realizacji zlecenia na za tydzień lub dwa. On sam jadąc do mnie chciał wynegocjować, żeby odebrać rower następnego dnia rano lub w ostateczności popołudniu, bo rajd zaczynał się wieczorem i miał trwać całą noc.
Innymi słowy, zrobiłem temu człowiekowi dzień.
Wymiana kasety i łańcucha nie trwała wcale jakoś przesadnie długo. Podczas tej wymiany razem z klientem zamieniliśmy nawet nie kilka, a kilkaset słów. Oboje byliśmy rozmowni, a gdy jeszcze temat zszedł na gry, no to już w ogóle popłynęliśmy. Oboje byliśmy fanami symulatorów i chyba jeszcze dobre dziesięć minut po zakończonej pracy gadaliśmy o Euro truck simulator, Farming simulator, PC building simulator, Car mechanic simulator i oboje ubolewaliśmy na niewydanym Bike mechanic simulator.
Po dziś dzień żałuję, że ta gra nie wyszła, bo chętnie zagrałbym w symulator siebie samego.
Pomiędzy mną a tym człowiekiem powstała pewna więź, którą próbuję nawiązać z każdym odwiedzającym mój sklep. Wiecie, w prowadzeniu firmy i obsłudze klienta niezwykle ważne jest, aby mieć dobre relacje z ludźmi zostawiającymi pieniądze w kasie. Między innymi dzięki temu moja jednostka nadal istnieje. Każdy może ze mną pogadać na tematy wszelakie, co wielu sobie cen.
Ten klient okazał się jednak być wyjątkowym gadułą.
Przy kolejnej wizycie parę dni później okazało się, że w trakcie rajdu zepsuła się manetka do zmiany biegów. Nic poważnego, więc po raz kolejny zaproponowałem, że naprawy dokonam od ręki. I po raz kolejny klient dziękował mi jakbym dokonał czegoś niemożliwego. Tym razem jednak musiałem się nieco bardziej skupić na pracy, bo przy jego rowerze linki biegły wewnątrz ramy, co nie dało nam okazji do prowadzenia tak zawziętej dyskusji, jak poprzednim razem. Wprawdzie próbowaliśmy, ale ja rozumiałem co trzecie słowo, jakie on do mnie wypowiadał, więc nasza konwersacja nie za bardzo się kleiła.
Co nie oznacza, że było tego dnia cicho.
Poza okazjonalnym stukaniem linek i pancerzy o ramę, a także moich pomruków niezadowolenia, gdy coś mi się nie udawało, klient postanowił urozmaicić sobie czas rozmową ze stojącą przy drugim stanowisku roboczym Moniką.
Moja przyjaciółka, w przeciwieństwie do mnie, grami się nie interesowała, więc głównie rozmawiali o polityce, pogodzie, zmianach ogólnoświatowych, na które nikt nie ma wpływu a i tak się dzieją. Innymi słowy klient łapał się tematów uniwersalnych na każdą okazję.
Przynajmniej do czasu, bo jakoś pod koniec mojej tortury z wymianą linek usłyszałem, jak Monika i ten facet zaczynają rozmawiać o pracy w serwisie rowerowym. Głównym tematem była moja przyjaciółka, którą klient wypytywał o to, co ją skłoniło do pracy w takim miejscu, jak tu się czuje, czy jest zadowolona, jak sobie tu radzi i takie tam. Niby nic, ale gdy Monika odpowiadała, że lubi swoją pracę, temat zaczął schodzić na bardzo niewygodną drogę.
Nie wiem skąd bierze się przeświadczenie, że praca w takich miejscach jak sklepy są czymś hańbiącym, ale ten mężczyzna najwyraźniej wyznawał tę ideę.
Bo gdy tylko Monika powiedziała, że ja jestem jej szefem i naprawdę lubi ze mną pracować, on starał się dowiedzieć, co takiego jest we mnie wyjątkowego. Nieco zmieszana Mona tłumaczyła, że całkiem przyjemnie się ze mną pracuję, jej obowiązki nie należą do ciężkich, dobrze jej płacę i przy okazji nie ma czasu się nudzić, bo stale jest co robić. Te wyjaśnienia najwyraźniej nie przekonało lubiącego dużo mówić klienta, bo gdy tylko Monika wspomniała o tym, że w pracy naprawdę ma co robić, on potwierdził jej słowa zdecydowanie zbyt głośno. Nie czekając na reakcję Moniki wyjaśnił swoje przypuszczenia tym, że kanapa dla klientów oczekujących na swój rower jest ustawiona w takim miejscu, że nie widać jej z okien.
Dla wyjaśnienia, klientowi chodziło o to, że ja i Monika robiliśmy SAMI WIECIE CO na tej kanapie.
Na te słowa powoli i z oczami jak pięciozłotówki odwróciłem się w stronę Moniki. Ona w tym samym czasie spojrzała się na mnie, a jej twarz w ułamku sekundy cała poczerwieniała. Z zawstydzenia? Nie. Ze złości? Jak najbardziej.
Widząc jak bardzo przegiął, klient na szybko wyjaśnił, że on prywatnie nic do tego nie ma, bo oboje jesteśmy jeszcze młodzi i przecież nam to można wybaczyć.
Monika poczerwieniała jeszcze bardziej a jej karnacja zaczynała przypominać dojrzewającego w słońcu pomidora, a ja czułem, jak pęka mi żyłka na czole.
Dopiero gdy Monika powiedziała najspokojniejszym tonem na świecie "mam chłopaka" a ja dodałem równie opanowany "a ja narzeczoną" klient zrozumiał swój jakże ogromny błąd i sam poczerwieniał na twarzy.
Zrobiło się dosyć niezręcznie i nikt z naszej trójki nie wydusił z siebie żadnego słowa. Przynajmniej do momentu, aż przyszło do płacenia, bo wtedy już zamienić kilka słów trzeba. Gdy kwestie formalne mieliśmy za sobą, klient oczywiście przeprosił za swoją niezręczną pomyłkę. Ja kiwnąłem głową i machnąłem ręką, Monika natomiast tylko się uśmiechnęła, przyjmując przeprosiny.
Jego komentarz był nie na miejscu, prawda to niezaprzeczalna, ale odrobinę można mu to wybaczyć, bo nie wiedział, że mnie i Monikę łączy tylko najlepsza przyjaźń na świecie, która trwa od dzieciństwa i trwać będzie aż do końca naszych dni, póki śmierć nas nie rozłączy.
Po zapłaceniu faktury za naprawę rozmowa jakoś tak się między nami nie kleiła, więc klient szybko opuścił sklep. Gdy wyszedł, wymieniliśmy spojrzenia z Moniką. Najpierw bez słowa wróciliśmy do pracy, a potem, zerkając na siebie ukradkiem, zaczęliśmy się śmiać. Nie pierwszy raz ktoś wziął nas za parę, ale nikt jak dotąd nie zrobił tego tak, jak ten gość. Po paru minutach zażenowanie zmieniło się w rozbawienie, szczególnie u Moniki, bo gdy w sklepie nie było klientów, moja przyjaciółka usiadła na tej kanapie, podskoczyła na niej parę razy i stwierdziła, że byłaby całkiem niezła do SAMI WIECIE CZEGO. Spojrzałem na nią z niedowierzaniem, a ona wybuchła śmiechem. Ja z resztą tak samo.
Od przyjacielskie wygłupy do zwalczania rutyny w pracy.
I zanim ktoś się odpali w komentarzach, że pewnie niejedno działo się na tej kanapie. Ujmę to w ten sposób. Jakby dwie osoby postanowiły bardzo intensywnie eksploatować tę starą kanapę z Ikei, to dużo by z niej nie zostało już przy samej rozgrzewce.
Ale dobra, bo my tu o moich meblach, a historia jeszcze się nie skończyła.
Tamten komentarz puściliśmy oboje w zapomnienie. Sam klient nie pojawiał się w sklepie przez dobrych parę miesięcy. Wątpiłem żeby powodem była jego nietrafiona uwaga, bo daliśmy mu oboje jasno do zrozumienia, że przyjęliśmy jego przeprosiny. Bardziej obstawiałbym przy tym, że z jego rowerem zwyczajnie nic strasznego się nie działo.
I miałem rację. Bo jego kolejna wizyta miała miejsce już pod sam koniec sezonu. Rower nie wymagał żadnych napraw, bo był we względnie dobrym stanie. Klient zgłosił się, aby wykonać przegląd podstawowy. Jako że jest to usługa bardzo szeroka, aby ją dobrze wykonać musiałem dokonać sprawdzenia stanu technicznego roweru. Wrzuciłem więc rower na stojak i rozpocząłem diagnozę. Ponieważ podczas tej pracy musze się skupić a Monika zajęta była sprzedażą roweru, to mój klient nie bardzo miał z kim pogadać. Przynajmniej przez pierwsze minuty, bo po chwili przyszli inni klienci, konkretnie to rodzice z synem, szukający roweru dziecięcego.
Jako że obaj pracownicy byli zajęci, to tamta rodzina przez chwilę musiała samodzielnie zapoznać się z ofertą sklepu. Decyzję zakupową podjęli dość szybko i podeszli z wybranym rowerem do mojego stanowiska, abym coś więcej o nim powiedział. Akurat skończyłem diagnostykę, więc poprosiłem o dosłownie dwie minuty, abym mógł wypisać dokument przyjmujący rower na serwis. Rodzice zgodzili się na to bez jakichkolwiek przeszkód. Gdy ja zajmowałem się biurokracją, klient gaduła rozpoczął z nimi rozmowę. Nie słyszałem dokładnie o czym rozmawiali, bo zajęty byłem czymś zupełnie innym, ale końcówki ich konwersacji nie dało się puścić mimo uszu. Ton ich rozmowy wzrósł tak bardzo, że cały sklep ich słyszał.
Tak jak wspomniałem, nie słyszałem rozmowy od początku, ale ze strzępków zasłyszanych zdań i samej końcówki wywnioskowałem, że mój klient znowu nie opanował zbyt długiego języka. Rzucił on nieprzemyślane "Synowi przyda się rower, bo widać że brakuje mu ruchu". Rodzice, jeszcze spokojni zapytali go, co dokładnie ma na myśli. No i on odpowiedział, że widać po ich synu, jak bardzo lubi przesiadywać przed komputerem czy telefonem, bo wagą ewidentnie odstaje od swoich rówieśników.
Atmosfera stała się naprawdę gęsta i naprawdę niewiele brakowało, żeby konflikt zakończyły pięści. Na całe szczęście udało mi się jakimś cudem uspokoić tę trójkę. Trójkę, bo chłopak o którym była mowa bawił się w tym czasie zabawkami rowerowymi i na całe szczęście nie zwracał na to wszystko uwagi.
I tak na marginesie. Nie, jego sylwetka wcale nie odbiegała od reszty dzieci w jego wieku. Nie jestem ekspertem, ale odwiedza mój sklep sporo dzieciaków i mam jakieś porównanie.
Szybko wydrukowałem papier potwierdzający pozostawienie roweru w moim serwisie i wręczyłem go klientowi. Śpieszyłem się tak bardzo, że zapomniałem wziąć od tego człowieka podpis, ale to akurat najmniej mnie interesowało. Bardziej chciałem uniknąć zamiatania zębów podczas wieczornego sprzątania, a to niedopatrzenie naprawić mogłem już następnego dnia.
Oczywiście po wyjściu tego człowieka ze sklepu przeprosiłem klientów. Gdy emocje już nieco opadły obaj rodzice stwierdzili, że nie mam za co przepraszać, bo ja tu niczym nie zawiniłem. Mimo to nadal czułem się tak, jakby to była moja wina, bo w końcu działo się to wszystko u mnie, ale to uczucie szybko minęło, bo tamci ludzie okazali się naprawdę wyrozumiali.
Nawet polecili sklep znajomemu, który też u mnie kupił rower, więc naprawdę mnie o to nie obwiniali.
Czy gadatliwy klient przyszedł jeszcze raz? Nie tylko raz. Przychodzi regularnie w sprawach serwisowych, jednak przy dłuższych pogawędkach, które zdarzają się praktycznie zawsze, stara się trzymać tematów niebudzących konfliktów.
I to wszystko co dla was dzisiaj przygotowałem. Jeżeli historia się podobała, zostaw strzałeczkę i komentarz, a jeśli nie chcesz żadnej przegapić, zostaw follow pod profilem. Serdeczne podziękowania dla Maurycego, Macieja, Jakuba a także Avarikk za wspieranie mnie. Naprawdę jesteście wspaniali
To tyle ode mnie. Cześć
Komentarze
Prześlij komentarz