Regulacja roweru na własną rękę - opowieść z serwisu rowerowego
Nie wiem jak wy, ale ja mam przeświadczenie, że ludzie w tym kraju zgłaszają się do specjalisty dopiero, gdy ich próby naprawienia zepsutego sprzętu legły w gruzach, co często kończy się pogorszeniem i tak złej sytuacji, ale mniejsza z tym. Ja osobiście wychodzę z założenia, że czasem dużo lepiej jest poświęcić kilka złotych więcej, zadzwonić albo udać się do kogoś, kto zna się na rzeczy i wyeliminować problem szybko i bezproblemowo. Nie mówię tu o drobnych naprawach, takich jak wymiana koła w samochodzie, ale jeżeli np. rozwaliła wam się ściana w domu, to lepiej jest wezwać ekipę remontową, która postawi nową w 2 dni, niż samemu tłuc się przez tydzień albo i dłużej, po czym na sam koniec wysłuchiwać narzekań reszty domowników, że stoi krzywo.
Wielu osobom wydaje się, że rower jest urządzeniem prostym, którego naprawa nie jest specjalnie wymagająca. Czy to prawda? Ja bym z tym dyskutował. Niemniej jednak takie przeświadczenie istnieje, czego efekt widzę czasami w moim warsztacie.
Zainteresowani? Mam nadzieję. Zapraszam i życzę miłego czytania.
Telefon w mojej firmie służy głównie do powiadamiania klientów o zakończeniu napraw lub udzielania szczegółowych informacji na temat jakiegoś konkretnego artykułu. Część osób czuje się na tyle pewnie po drugiej stronie słuchawki, że pozwala sobie na zbyt wiele. Wyzywanie czy grożenie nie robiło na mnie żadnego wrażenia. Najczęściej tacy ludzie dzwonili głównie po to, aby powiadomić mnie o źle przeprowadzonej, w ich mniemaniu, naprawie. W rzeczywistości jednak na palcach jednej ręki mogłem policzyć, w ilu sytuacjach coś źle zrobiłem. I prawie zawsze dotyczyło to rowerów elektrycznych albo zagranicznych marek, których na naszych ulicach często się nie widuje.
Człowiek na błędach się uczy. No cóż.
Nie pomyślcie sobie, że kogoś prawie zabiłem. Co to to nie. Ale zdarzyło mi się raz wymienić dętkę w rowerze elektrycznym i zapomnieć podłączyć silnika do roweru, przez co o wspomaganiu nie było mowy.
Człowiek, który do mnie zadzwonił i opierdolił mnie, moją firmę, moich bliskich a nawet mojego psa. Próbował wmówić mi, jak bardzo spieprzyłem naprawę jego roweru i jak prawie naraziłem go na uszczerbek na zdrowiu. Po około dwóch minutach wysłuchiwania monologu na temat tego, jak bardzo zły i nieporadny życiowo jestem, klient krzyczący do telefonu poinformował mnie w końcu, co się wydarzyło.
W dużym skrócie, jego rower trafił do mnie na serwis ze zleceniem wykonania przeglądu, czyli dokonania kilku regulacji, czyszczenia i zdiagnozowania potencjalnych usterek. Po kilku dniach po odbiorze roweru klient wsiadł na rower i podczas jazdy, pomimo naciśnięcia klamek hamulcowych, rower jechał dalej, co zmusiło rowerzystę do hamowania za pomocą swoich butów.
Jednym zdaniem bardzo niebezpieczna sytuacja.
Powiedziałem klientowi, żeby przyprowadził rower do mnie w celu wyeliminowania usterki. Z początku klient nakrzyczał na mnie i stwierdził, że on żąda zwrotu za przegląd i zadośćuczynienia za powstałe obrażenia, jakich doznał w wyniku mojej niekompetencji. Odpowiedziałem, że nie mogę podjąć żadnej decyzji o zwrocie środków, dopóki nie zajrzę do roweru. Klient stwierdził, że do mojego serwisu ma ponad pięćdziesiąt kilometrów i nie może sobie pozwolić na ciągłe podróże. Zapytałem więc, jak chce rozwiązać ten problem, na co usłyszałem, że jestem bezczelny, bo to w moim interesie powinno być zaspokojenie potrzeb klientów, a nie wymigiwanie się od odpowiedzialności za popełnione czyny. Ponieważ ja nie chciałem wykonywać zwrotu za usługi dopóki nie zobaczę, że faktycznie błąd leży po mojej stronie, a klient nie zamierzał dostarczyć do mnie roweru, mój rozmówca zaczął grozić mi pozwem sądowym.
Czy naprawdę ludzie myślą, że ,,pozew sądowy" to magiczne zaklęcie, dzięki któremu druga strona natychmiast zaczyna zgadzać się na wszystkie postawione warunki?
Ponieważ kłótnia z fazy wstępnej przeszła już do tej właściwej, mogłem wytoczyć ciężkie działa. Nie mogłem tak po prostu powiedzieć ,,Nie interesuje mnie to. To twój problem". Umówmy się, rower był na moim serwisie, więc moim obowiązkiem było sprawdzenie, czy wina za niepoprawnie działający układ hamulcowy leży po mojej stronie. Powiedziałem więc raz jeszcze, że jeżeli rower zostanie do mnie dostarczony, mogę zagwarantować rozpatrzenie reklamacji od ręki i, jeżeli oczywiście wina będzie po mojej stronie, naprawę za darmo. Klient nie przystał na moją propozycję i powiedział, że to ja mam przyjechać po ten rower do jego domu, a potem z powrotem go przywieźć, bo on nie ma czasu na jazdę w kółko. Na co ja odpowiedziałem, że nie mam możliwości transportowania rowerów i jedyne, na co mogę się zgodzić, to wysyłka kurierem. Ta opcja spodobała się klientowi dużo bardziej, jednak postawił warunek, wedle którego koszt przesyłki miał być po mojej stronie.
I tak, jeżeli to ja rąbnąłem się w naprawie, zamierzałem ponieść za to pełną odpowiedzialność i pokryć koszty transportu. Ale podkreślam, jeżeli to ja się rąbnąłem. Nie miałem pewności, czy to ja zawiniłem, czy klient leciał sobie ze mną w kulki. I tak długo, dopóki tej pewności nie zyskałem, nie zamierzałem za nic płacić. Dlaczego? Bo jeżeli wydam pieniądze na kuriera i okazałoby się, że moją pracę wykonałem prawidłowo, to kolejnym etapem byłoby upomnienie się o zwrot środków. A te od klientów naprawdę ciężko odzyskać.
Mając to na uwadze zaproponowałem pewne rozwiązanie. Klient zapłaci za paczkę i jeżeli okazałoby się, że rower jest niesprawny przeze mnie, to kolejną przesyłkę nadam i zapłacę ja oraz zwrócę pieniądze za poprzednią. Gdy klient to usłyszał podniósł ton głosy do tego stopnia, że musiałem odsunąć od siebie telefon, aby nie ogłuchnąć. Docierało do mnie może co drugie słowo i zazwyczaj było to przekleństwo, więc nie mogę przytoczyć tego, co o mnie mówił. Trwało to bardzo długo i niesamowicie musiało być niesamowicie męczące, ponieważ wielka improwizacja w wykonaniu wściekłego jegomościa została przerwana potężnym atakiem kaszlu. Odczekałem kilka chwil dla pewności, że po drugiej stronie człowiek nadal żyje i nie zszedł na zawał, po czym zaproponowałem kolejne rozwiązanie. Klient przywiezie rower, ja rozpatrzę usterkę od ręki i jeżeli będzie ona spowodowana moim niedbalstwem, zapłacę za zużyte paliwo.
I na całe szczęście, zrobiło się nieco spokojniej. Klient przystał na te propozycję i powiedział, że wkrótce się zjawi. Rozłączył się, a ja musiałem odreagować rozmowę. Jeżeli interesuje was, co robię po takich rozmowach, to zazwyczaj zabieram się za jakąś pracę wymagającą precyzji. Jaka praca wymaga precyzji na serwisie rowerowym? Oczywiście centrowanie kół. I dobra, są też inne, bardziej wymagające, ale to akurat działa na mnie kojąco.
Wracając to historii. Przez dwa dni klient się nie pojawił. Dostałem za to od niego wiadomość e-mail, w której podał swój numer konta bankowego i napisał, że mam mu przelać pięćdziesiąt złotych na paliwo, bo inaczej sprawa trafi na policję i będę sądzony o niedopełnienia obowiązków służbowych oraz oddanie niesprawnego sprzętu do użytku.
Jako że bardzo lubię odpisywać na maile moich klientów, mam nawet specjalną sekcję na takie rozmowy, zabrałem się do pracy. Odpisałem, że podczas rozmowy telefonicznej klient zgodził się na inne warunki i ja zamierzam ich dotrzymać. Oczywiście napisałem, jakie to były ustalenia. Klient odpisał mi następnego dnia. Pomijając wszystkie wyzwiska i agresywne obrażanie mnie, otrzymany mail odnosił się do sytuacji materialnej mojego klienta, który stwierdził wprost - ,,Ja nie mam teraz pieniędzy".
Nie zamierzałem się zgadzać na te warunki. W dalszym ciągu stawałem przy swoim i odpisałem, że zwrócę koszty transportu, jeżeli wina będzie po mojej stronie.
Po tym otrzymałem tylko jednego maila, w którym klient odpisał, że pojawi się za tydzień i nalicza odsetki. Dziesięć procent za każdy dzień od momentu napisania maila z numerem konta bankowego. Nie wiedziałem, od jakiej kwoty gość nalicza odsetki, ale w tym momencie zacząłem mieć podejrzewać, że klient próbuje wymusić ode mnie pieniądze.
Przyznam szczerze, że czekałem z nieukrywaną ciekawością na przyjazd tego człowieka. Pojawił się on zgodnie z zapowiedzą, prowadząc rower górski z hamulcami tarczowymi. Powiedział on natychmiast, bez żadnego przywitania, że to TEN ROWER. Z początku nie wiedziałem, o co chodzi, bo przyszedł dość niespodziewanie, ale szybko pojąłem, że to właśnie ten jednoślad od niesprawnych hamulców. Nim zrobiłem krok w kierunku roweru, trzymający go mężczyzna wypalił, że zgodnie z naszą umową, należy mu się ponad dwieście złotych za transport. Spojrzałem tylko na niego, a potem wziąłem rower z zamiarem powieszenia go na stojaku.
I na zamiarze się skończyło. Czemu nie zawiesiłem roweru na stojaku serwisowym? Bo gdy tylko dotknąłem tarczy hamulcowej poczułem coś dziwnego. Całą powierzchnię pokrywał jakiś dziwny, ślimakowaty śluz. Sprawdziłem drugą tarczę i było na niej dokładnie to samo. Zupełnie jakby ktoś nałożył smar do łożysk. Widząc to zapytałem klienta, czy nakładał coś na tarczę, na co on odpowiedział pytając, ,,jakie to w ogóle ma znaczenie". Ponownie więc zadałem swoje pytanie, uprzednio zdejmując rękawiczki serwisowe, dając mu w ten sposób jasno do zrozumienia, że nie żarty się skończyły. Moje działania przyniosły efekt, ponieważ klient powiedział, że hamulce pracowały ciężko, więc musiał po mnie poprawiać i sam je regulować. Poprosiłem go o to, aby zdefiniował twierdzenie ,,ciężko pracowały" na co on bez ceregieli powiedział ,,Klamki były strasznie twarde, a powinny być miękkie"
Trzy razy prosiłem go, aby powtórzył to, co właśnie powiedział. Po prostu nie mogłem uwierzyć w to, co powiedział. Klamka hamulcowa była zbyt twarda. Dla osób nieznających techniki tłumaczę. Klamka hamulcowa w rowerze nie powinna wpadać zbyt głęboko. Zbyt miękki mechanizm może świadczyć o kończących się klockach hamulcowych lub niepoprawnie wyregulowanym układzie. Istnieje jeszcze możliwość zapowietrzenia się hamulców hydraulicznych, ale w opisywanej historii mamy do czynienia z mechanicznymi, więc zostawmy ten temat. Ważne jest, że aby hamulce działały poprawnie, klamki nie mogą wpadać zbyt głęboko. Koniec kropka. Nie ma w tym twierdzeniu żadnego ,,ALE". Hamulec to podstawa działania jednośladu i musi być wyregulowany tak, aby był niezawodny.
Poinformowałem klienta o tej zasadzie działania układu hamulcowego, na co on odparł, że gadam głupoty i kompletnie nie nadaje się do pracy w serwisie rowerowym. Według niego hamulce powinny działać miękko, bo dzięki temu można zahamować z dużo większą precyzją.
Nie chciałem dłużej w to wnikać, bo mówienie do niego było jak kłótnia za ścianą. Przeszedłem więc do głównego tematu. Zapytałem, czym wysmarował tarczę hamulcową. Bez większych ogródek klient powiedział, że użył smaru, bo hamulce były zbyt mocne i przy zatrzymywaniu się rower stawał na przednim kole.
I w tym właśnie momencie diagnoza się zakończyła.
Nigdy, przenigdy nie wolno smarować tarcz hamulcowych. Kół również, jeżeli rower jest wyposażony w układ V-brake lub U-brake. No chyba że ktoś chciałby przedwcześnie spotkać się ze Świętym Piotrem czy Allahem. Zrobienie czegoś takiego sprawia, że do wymiany jest nie tylko tarcza, ale też i klocki hamulcowe. I dobra, można odratować tarcze hamulcową, bo to czysty metal, ale dużo bezpieczniej jest ją wyrzucić i założyć nową.
O tym fakcie poinformowałem klienta i nim w jakikolwiek sposób z jego ust wydobyły się słowa sprzeciwu, odmówiłem jakiejkolwiek bezpłatnej naprawy w związku ze zniszczeniem przez niego układu hamulcowego.
O ile wcześniej pisałem, że klient był wściekły, tak teraz musiałbym opisać go jako wkur…… do granicy wytrzymałości. Najpierw powiedział, że jebie go moja decyzja, bo on przyjechał tu ponad pięćdziesiąt kilometrów i nie zamierzał robić tego za darmo, potem gadał coś o uczciwości i moich kompetencjach, a na sam koniec zaczął walić rękoma w mój blat i grozić mi policją, prawnikami i sądem. Próbowałem w jakikolwiek sposób przemówić mu do rozsądku, jednak nie mogłem go przekrzyczeć. W pewnym momencie gość wykrzyczał, że mam natychmiast brać się do pracy, bo inaczej sobie pogadamy. W tym właśnie momencie pokazałem mojej przyjaciółce Monice, aby dzwoniła po policje. Wiedziałem już, że nastąpił koniec jakichkolwiek rozmów. Monika zniknęła na zapleczu, aby móc w spokoju wezwać stróżów prawa, a ja podszedłem do roweru klienta i udawałem, że próbuje go naprawić. Klient próbował jeszcze w jakiś sposób na mnie wpłynąć i przypominał co kilka sekund, że jeśli nie naprawię tego roweru, to on użyje swoich kontaktów i sprawi, że ten mój mały biznesik upadnie.
Nie zamierzałem z nim rozmawiać, więc się nie odzywałem. Przykręcałem i odkręcałem śrubki w rowerze tak długo, aż w drzwiach stanęli mundurowi. Natychmiast oderwałem się od pracy, wypiąłem rower ze stojaka i oddałem go klientowi. Ten nieświadomy obecnością policji bez ceregieli wypalił ,,i lepiej żeby był sprawny, bo inaczej porozmawiamy". Innymi słowy facet zagroził mi mając za plecami ludzi mogących go za coś takiego przyskrzynić.
Ponieważ do sklepu wparowali funkcjonariusze mogłem spokojnie i powiedzieć ,,Podtrzymuje to, co powiedziałem wcześniej. Roweru gwarancyjnie nie naprawię", po czym odsunąłem się poza zasięg jego rąk, tak na wszelki wypadek. Oczywiście nastąpił atak. Klient walnął w mój blat pięścią tak mocno, że kilka niewielkich elementów aż podskoczyło.
Policja zainterweniowała. Najpierw na spokojnie, chociaż to duży nadużycie z mojej strony, jeden funkcjonariuszy powiedział do mojego klienta, że ma się uspokoić. Na to on odwrócił się gwałtownie i krzyknął ,,nie wpier…. się w nie swoje sprawy, bo ci zaje…." Gdy jego wzrok napotkał najpierw wysokiego, umięśnionego faceta w mundurze policyjnym, ton i emocje nadpobudliwego klienta gwałtownie opadły.
Dalsze wydarzenia działy się w miarę spokojnie. Klient powiedział, że naraziłem go na niebezpieczeństwo i dlatego jest taki nerwowy, a ja wyjaśniłem wszystko z mojej strony. Moje słowa potwierdziła Monika, więc facet wyszedł dość średni wiarygodnie. Już kompletnie został zmieszany z błotem, gdy wygłosił swoją teorię na temat działania układu hamulcowego w rowerze i wspomniał o smarze na tarczach. Policjant spisujący notatkę służbową słysząc to zamarł i spojrzał się na niego dosłownie jak na debila. Drugi z niedowierzania złapał się za głowę i dotknął tarczy hamulcowej w jego rowerze, po czym spytał jego właściciela, czy jest on poważny i inteligentny.
Mniej więcej na sam koniec policja zapytała mnie, czy chcę zgłosić stosowanie wobec mnie gróźb karalnych. Bo tak, to co on wykrzykiwał, podpadało pod to wykroczenie, a moje zeznania potwierdziła Monika. Z resztą, sami policjanci widząc zachowanie tego człowieka nie mieli wątpliwości, że mówię prawdę. Mój klient ze zdziwieniem stwierdził jednak, że mi nie groził i powinienem wziąć odpowiedzialność za to, co zrobiłem z jego rowerem. Wszyscy, łącznie z mundurowymi, z zażenowania westchnęliśmy. Jeden z policjantów musiał miał dość zachowania tego człowieka w tym samym stopniu co ja, ponieważ w następnej chwili zagroził mu zgłoszeniem obrazy funkcjonariusza na służbie, jeżeli zaraz się nie opamięta. Bo tak, krzyczenie ,,bo ci zaje….." jest obrazą policjanta.
Skończyło się na tym, że klient zabrał swój rower, policjanci spisali zeznania i na moją prośbę odczekali, aż awanturujący się klient odjedzie.
Czy dostałem jakąś wiadomość od tego człowieka. Tak. Dokładnie jedną. Był to mail z informacją, że zamierza wnieść sprawę do sądu. Czekam na pisemko z wezwaniem na rozprawę już jakieś dwa lata.
Mam nadzieję, że historia się podobała. Zostaw po sobie strzałeczkę, napisz komentarz i daj follow, a ja odwdzięczę się kolejnymi opowieściami z serwisu rowerowego
Zapraszam również do pozostałych moich historii. Można je przeczytać na Reddit'cie lub na moim blogu.
Zapraszam również na mojego patronite.
To tyle ode mnie. Do zobaczenia następnym razem.
Komentarze
Prześlij komentarz