Ludzka roszczeniowość nie zna granic

Wiele razy wspominaliście, że jestem zbyt miły i wyrozumiały do osób, które zdecydowanie na dobre traktowanie nie zasługiwały. Osobiście przyznam się, że naprawdę z trudem przychodzi mi bycie chamem i dupkiem. Nawet gdy ktoś próbuje mnie obrazić, niezwykle ciężko jest mi odpowiedzieć tym samym, nawet gdybym chciał. Nie znaczy to, że od razu odpuszczam zgadzam się na wszystko, co zaproponuje druga strona, co to to nie. Po prostu potrafię używać bardziej, nazwijmy to, dyplomatycznego języka.

Ale, niczym w języku polskim tak i tu, od każdej reguły jest wyjątek.

Każdy człowiek ma swoją granice tolerowania głupoty i chamskiego zachowania. Moja jest wprawdzie dość spora, ale nie nieograniczona. Jak więc wyprowadzić mnie z równowagi, oto kilka pomysłów.

Miej pretensje, że coś w rowerze nie działa, a przecież kupiłeś go całkiem niedawno (czyli pół roku lub rok temu) i chciej przez to zwrot pieniędzy lub wymiany towaru na nowy.

Przynoś wydrukowane paragrafy i przepisy prawa, a także cytuj je za każdym razem, gdy chcę coś powiedzieć.

Żądaj natychmiastowej naprawy w szczycie sezonu rowerowego i wrzeszcz za każdym razem, gdy ktoś próbuje ci wytłumaczyć, że poza tobą są jeszcze inni klienci, którzy również czekają na naprawę.

Pouczaj z wyższością każdy aspekt pracy, począwszy od ułożenia towaru na sklepie i lokalizacji siedziby firmy, skończywszy na strukturach zatrudnienia.

Odmawiaj wszelkiej współpracy, gdy dochodzi do reklamacji, którą rozpatruje producent, a nie firma sprzedająca.

Groź sądem i wizytą w urzędzie ochrony praw konsumenta za każdym razem, gdy naprawa lub dostawa produktu jest przesunięta.

Żądaj rabatu, zawsze i przy każdej okazji, nawet gdy kupujesz linki hamulcowe za dziesięć złotych, tłumacząc to byciem stałym klientem.

Kłam w żywe oczy, że z kimś rozmawiałeś i umawiałeś się na dany dzień, że twój rower zostanie naprawiony od razu i bez żądnych kolejek.

Powołuj się na znajomości z szefem, których nie masz.

Używaj niezastąpionego zaklęcia ,,mnie to nie interesuje" w sytuacji, gdy coś nie idzie po twojej myśli (zamówienie się opóźnia, rower musi zostać na serwisie na kilka dni itp.)

Mniej więcej w połowie historii będzie bonusowy sposób zarezerwowany dla tych, którzy uprzejmość mają tam, gdzie słońce nie dochodzi. Tak więc zostańcie do końca.

I tak, stosowanie któregokolwiek z tych sposobów mnie nie ruszy. Ale zastosowanie kilku z nich w przeciągu jednego lub paru dni sprawi, że z miłego pana ze sklepu rowerowego zmieniam się w potwora. Jeśli chcielibyście poznać skalę tej wściekłości, to przypomnijcie sobie ostatnią część Shreka, w której główny bohater wydziera się na swoich przyjaciół podczas imprezie urodzinowej swoich dzieci. O takiej furii tu mowa.

Czy znalazł się człowiek, który doprowadził mnie do takiego stanu? Jak najbardziej, inaczej nie byłoby tej historii.

A oto i ona.

Do serwisu zgłosił się klient z dość prostym i nieskomplikowanym problemem. Powiedział, że w jego rowerze hamulce działają kiepsko, co niechybnie może doprowadzić do poważnego uszczerbku na zdrowiu lub nawet utratę życia. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, miał gość rację, układ hamulcowy to dość ważny system. Po wstępnych oględzinach roweru, był to gravel tak na marginesie, ustaliłem, że klocki hamulcowe już się skończyły i aby rower wrócił do sprawności, należy je wymienić. Tego typu naprawy wykonuję natychmiast, więc z terminem nie było żadnego problemu.

Problem pojawił się w momencie, gdy doszło do płacenia.

Klient pokazał mi książeczkę gwarancyjną i obwieścił, że rower jest jeszcze na gwarancji, więc koszt naprawy jest po mojej stronie. Dość często spotykam się z takim stwierdzeniem, więc miałem już przygotowaną odpowiedź, że klocki hamulcowe to element eksploatacyjny roweru, który zużywa się w trakcie użytkowania roweru. W większości ten argument się sprawdza, ale nie w tym przypadku. Klient odpowiedział, że kupił ten rower całkiem niedawno ( to było chyba jakieś siedem miesięcy wcześniej od momentu jego wizyty ) i że po takim czasie klocki nie powinny się zużyć, a ponieważ tak się stało, ewidentnie wina leży po mojej stronie, bo do zacisku włożyłem jakiś chiński szajs zamiast normalnych części.

Oczywiście nie ja budowałem ten rower, więc wypominanie mi, że to ja dałem chińskie klocki hamulcowe jest po prostu głupie. Ale musiałem odpowiedzieć na pierwszą część jego argumentu, czyli tą, wedle której klocki hamulcowe zbyt szybko się zużyły. Otóż, może kogoś tym zaskoczę, tak mogą się one szybko zużyć, zwłaszcza jeśli rower służy do treningów albo transportu.

P.S. - jeśli rower ma hamulce tarczowe, to klocki zużyją się jeszcze szybciej.

Dyskutowałem z klientem na temat zużywalności klocków hamulcowych chyba przez dziesięć minut. Mówił on że w jego poprzednich rowerach klocki tak szybko się nie kończyły oraz przedstawił swoją historię życiową, w której kiedyś rowery w ogóle się nie psuły. Ja odpowiadałem, że klocki się ścierają, że wszystko zależy od intensywności jazdy, mocy hamowania i takie tam.

Cała rozmowa skończyła się tym, że klient próbował wynegocjować obniżenie ceny i zaproponował ugodę, w której on będzie nadal robił u mnie zakupy, a ja policzę tylko części bez robocizny. Nie zgodziłem się i ponownie odpowiedziałem, że wymiana klocków hamulcowych to jedna z najbardziej podstawowych czynności serwisowych, jakie należy wykonywać w rowerach. Po kilku kolejnych sekundach dyskusji i próbach negocjacji ceny klient zapłacił tyle, kosztowała ta naprawa, po czym wyszedł rzucając mi na odchodne, że powinienem cenić sobie zadowolenie klientów ponad wszystko inne.

Cenię sobie zadowolenie klientów, ale każdy kij ma dwa końce i nigdy nie pozwolę na to, żeby ktoś próbował wymusić na mnie darmową naprawę, a potem, gdy jej nie otrzymał, negocjować mniejszą cenę za usługę, która i tak jest już niska sama w sobie.

To jednak nie koniec przygód z tym szanownym jegomościem. Kilka dni później ponownie zawitał do mojego serwisu, tym razem z innym problemem. Hamulce działały prawidłowo, jednak owijka na kierownicy była strasznie postrzępiona, przez co rower nie prezentował się tak majestatycznie, jak powinien. Zaproponowałem więc wymianę owijki, na co klient się zgodził i pokazałem te, które miałem w ofercie.

I znowu zaczęły się problemy. Klient powiedział, że rower nadal jest na gwarancji i takie rzeczy, jak wytrzymałość owijki jest w niej uwzględniana. Odpowiedziałem że owijka nie strzępi się sama z siebie, delikatnie sugerując przyczynę takiego stanu rzeczy. Mimo że nie powiedziałem wprost ,,na pewno Pan się przewrócił na rowerze" klient w pełni zrozumiał moją intencję i wybuchł takim gniewem, jakby zjadł zbyt ostry kebab.

Momentalnie zaczerwienił się na twarzy i wyrzucił z siebie taki potok słów, że rozumiałem może co trzecie wypowiadane przez niego zdanie. Mówił że oskarżam go bezpodstawnie o oszustwo, że na to jest paragraf, że to pomówienia, że ma znajomości, że takie coś jest niedopuszczalne i jeszcze inne frazy, których nie zrozumiałem. Krzyczał tak przez dobre dwie minuty, a ja stałem za ladą i wysłuchiwałem tej wielkiej improwizacji aż do momentu gdy usłyszałem długo wyczekiwane ,,i co Pan zamierza z tym zrobić"? Na co ja odpowiedziałem ,,mogę na prośbę klienta dokonać wymiany w bardzo atrakcyjnej cenie". Po około pięciu minutach rozmowy i propozycjach obcięcia ceny o roboczogodziny klient wytoczył nowy argument dla obniżenia ceny, jaką było zastosowanie części używanych.

Ogólnie mam kilka części, które pochodzą z demontażu i tak, mogę ich użyć, ale owijki po zdjęciu z kierownicy nadają się tylko do wyrzucenia i ich ponownie założenie, zwłaszcza po kilkumiesięcznym użytkowaniu, jest nic nie warte. Nie dość, że będą brudne, to w dodatku twarde i nieprzyjemne w dotyku.

I to również powiedziałem klientowi oraz dodałem, że przy wymianie stare owijki zwyczajnie wyrzucam do śmieci. Po tym stwierdzeniu otrzymałem od mężczyzny zgodę na wymianę i uzyskałem akceptacje ceny. Zabrałem się więc do pracy i po niespełna dziesięciu minutach wszystko było gotowe. Gdy przyszło do oddania roweru klient powiedział, że mam mu oddać stare owijki. Nie wiedziałem po co mu one, ale spełniłem jego prośbę, po czym przyglądałem się, jak mężczyzna owija swoją ramę starymi i zabrudzonymi owijkami. Gdy skończył pokazał mi, że materiał trzyma się bardzo solidnie i powinienem rozważyć sprzedaż używanych owijek rowerowych, aby bardziej zadowolić swoich klientów. Powiedziałem, lekko zmieszany, że będę miał to na uwadze, a klient usłyszawszy to wyszedł z mojego serwisu.

Po dziś dzień nie sprzedaję używanych owijek do kierownicy. Bez przesady, żebym tak tanie części zamienne miał w wersji używanej.

Kolejną wizytę opisze tylko w skrócie, bo nie różni się ona niczym od poprzednich. Klient wpadł z wyrwanym wentylem i zażądał wymiany na mój koszt argumentując to tym, że rower nadal jest na gwarancji. Ponownie zacząłem mu tłumaczyć, że nie wymienię tego na swój koszt, ponieważ istnieje dość spore prawdopodobieństwo, że klient sam doprowadził do tego uszkodzenia poprzez nieumiejętne pompowanie. Niemożliwe? Możliwe!

Zakończyło się to tak, jak przy poprzednich spotkaniach, czyli najpierw kłótnia i wyzywanie, potem próba obniżenia ceny, naprawa i zapłata pełnej kwoty a na sam koniec pouczanie mnie, że to klient ma zawsze racje.

Przy czwartym spotkaniu byłem już gotowy na powtórzenie tego scenariusza. Gdy tylko zobaczyłem twarz tego człowieka zrobiło mi się słabo. Wiedziałem już, że czekają mnie kolejne dziesiątki minut na tłumaczeniu jak dziecku tego, że niektóre części wymagają wymiany po pewnym czasie użytkowania oraz informowania o braku naprawy gwarancyjnej uszkodzenia wynikającego z winy użytkownika.

Ale ponieważ życie pisze najlepsze scenariusze okazało się, że tym razem sytuacja jest zupełnie inna. Tym razem klient przyszedł do mnie z uszkodzonym przednim widelcem. W sensie przyprowadził cały rower, a widelec był w nim zamontowany. I tak, uszkodzony był dość solidnie i uniemożliwiał dalszą jazdę, ponieważ być zwyczajnie wygięty. Klient przyznał się, że podczas pakowania go do samochodu zdemontował przednie koło, a chwile później rower wysmyknął mu się z dłoni i widełki uderzyły o kostkę brukową. Jednym słowem tragedia.

Powiedziałem, że jak najbardziej mogę to wymienić i podałem koszt tej usługi. Spodziewałem się kolejnego protestowania i przedstawiania dowodu zakupu wraz z informacją, że rower jest nadal na gwarancji, a tu drugi szok, bo klient zgodził się na koszty bez sprzeciwu. Czułem że tym razem los się do mnie uśmiechnął.

Już cieszyłem się, że wszystko przebiegnie gładko, jednak mój uśmiech losu okazał się być szczerbaty. Przedstawiłem klientowi cały kosztorys, na który ten się zgodził, a potem przyszło do ustalania terminu odbioru. W tym właśnie momencie tryb gniewu w kliencie odpalił się ponownie. Stwierdził on, że przecież poprzednie naprawy wykonywałem od ręki i bez czekania, a teraz nagle każe mu czekać kilka dni. Odpowiedziałem, że wcześniej dokonywałem drobnych napraw, a wszystkie potrzebne części miałem na miejscu. Tutaj nie dość, że muszę rozebrać jedną trzecią roweru, to w dodatku nie mam widelca na wymianę.

Klient zrobił się czerwony jak burak i zwyzywał mnie od nieudaczników, bo ,,jak można nie mieć tak podstawowych części zamiennych na miejscu i kazać czekać swoim stałym klientom"? Odpowiedziałem wówczas, że większość części mam na miejscu, ale akurat tego nie mam i muszę go zamówić, przez co rower musi zostać ze mną przez jakiś czas. Klient zagroził mi wówczas, że jeśli nie zrobię jego roweru natychmiast, to on pojedzie do innego serwisu. Odpowiedziałem, już lekko poirytowany, że przecież mamy wolny rynek i nie mogę mu tego zabronić. Na co ponownie usłyszałem, że jestem bezczelny i nie dbam o swoich stałych klientów.

No cóż mogłem poradzić? Nie miałem widelca, musiałem go zamówić. I to również powiedziałem klientowi, a on wpadł na genialny pomysł. Miałem na sprzedaż taki sam model roweru, jaki on posiadał, więc zaproponował on abym zdemontował z niego widelec i użył jako części zamiennej do jego jednośladu. Oczywiście się nie zgodziłem. Nie zamierzałem przeznaczać jednego z moich rowerów na dawce części zamiennych i o tym fakcie poinformowałem klienta, na co on odparł, że muszę to zrobić, bo jemu ten rower jest potrzebny już za tydzień, bo gdzieś wyjeżdża. Powiedziałem więc, mając nadzieję że tym razem uda mi się zażegnać szybciej konflikt, że to wystarczająco dużo czasu na dostarczenie i wymianę widelca. Przeliczyłem się myśląc, że to go uspokoi. Usłyszałem w odpowiedzi, że on nie ufa kurierom i dostawcom, bo albo paczka przyjdzie z opóźnieniem albo towar w środku będzie uszkodzony.

I tak, ponownie rozgorzała kłótnia, która zakończyła się pozostawieniem roweru w moim serwisie. Ustaliliśmy termin odbioru, wręczyłem protokół przyjęcia i pożegnałem się z klientem w atmosferze bardzo, ale to bardzo nieżyczliwej.

I tu przechodzimy do bonusowego sposobu na wyprowadzenie z równowagi każdego człowieka, który pracuje w branży rowerowej. Muszę wspomnieć, że podczas każdej z wizyt tego człowieka byłem poirytowany, zdenerwowany a na samym końcu zmęczony wykłócaniem się. Za każdym razem jednak udawało mi się spokojnie i rzeczowo tłumaczyć, co jest nie tak. Ale ostatnia jego wizyta wyprowadziła mnie z równowagi. Jak? Klient zastosował sposób ostateczny.

Jeśli szefa nie ma w pracy, wymuś opryskliwie i bezczelnie na jego pracownikach przyjazd do firmy.

Zdarzenie o którym będę teraz pisał miało miejsce na dzień przed zaplanowaną naprawą roweru. Tego dnia musiałem skończyć wcześniej i sklep razem z serwisem zamykała moja przyjaciółka i pracownica Monika. Zazwyczaj tego nie robię i firmę zamykamy obydwoje, ale urodzin najlepszego przyjaciela nie mogłem tak po prostu przegapić. Specjalnie na ten dzień zakończyłem wszystkie prace serwisowe i przygotowałem niemalże każdy rower do sprzedania, żeby ułatwić Monice prace. Nie to, że nie potrafiła wykonać drobnych prac serwisowych albo zamontować akcesoriów. Potrafiła, ale chciałem ułatwić jej pracę tak bardzo, jak tylko się dało.

Oprócz tego przygotowałem razem z nią paczki do wysyłki i wypakowałem z magazynku tyle towaru, ile tylko się dało.

Zamykam o dwudziestej pierwszej. Tamtego dnia opuściłem firmę o godzinie osiemnastej trzydzieści po to, aby o dziewiętnastej być w umówionym miejscu, jakim był ulubiony bar mojej przyjacielskiej ekipy. Czas upływał nam na jedzeniu, graniu w bilard, rzutki i piciu piwa bezalkoholowego ( tego nie tak słodkiego jak myślisz ). Nikt nie pił procentów, bo każdy musiał prowadzić, ale to nikomu nie przeszkadzało. Akurat my należymy do tej części społeczeństwa, dla której picie nie jest potrzebne do zabawy.

Tylko nie myślcie sobie, że jesteśmy spokojni podczas kumpelskich spotkań. Na trzeźwo potrafimy urządzić zawody w najgłośniejsze beknięcie po uprzednim nawdychaniu się helu albo jedzeniu ostrych sosów, w których wygrywa ten, kto ostatni popije.

Tym razem również bawiliśmy się świetnie. Zabawa jednak została przerwana, kiedy dostałem telefon od Moniki. Po jej tonie głosu wiedziałem, że to nie był czas na żarty. Bez żadnego uprzedzenia kazała mi wracać natychmiast to firmy, bo przyjechał klient od roweru ze zniszczonym widelcem. Powiedziałem, że naprawa jest zaplanowana na jutro i w ten dzień rower będzie można odebrać. Monika jednak powiedziała coś, co autentycznie podniosło mi ciśnienie.

Właściciel roweru przyszedł w chwili, gdy zamykała sklep. Zaczął on krzyczeć na Monikę, że potrzebuje tego roweru teraz, bo jutro rano już wyjeżdża i nie może dłużej czekać. Monika odpowiedziała w pełni dyplomatycznie, że zaplanowana data naprawy jest na dzień jutrzejszy a na dokumencie potwierdzającym ten stan rzeczy jest podpis klienta, więc rower zostanie naprawiony zgodnie z planem. Poza tym, facet pojawił się dosłownie w momencie, gdy Monika przekręcała klucz w drzwiach. Co więc zrobił wściekły i niezadowolony z obsługi klient? Zabrał Monice klucze od mojego sklepu i zażądał rozmowy z tym serwisantem, który, jak to ujął, go oszukał.

Powiedziałem Monice, że ma dzwonić na policję gdy tylko się rozłączę, bo facet ewidentnie popełnił w tym momencie przestępstwo, a ja niedługo przyjadę. Tak też zrobiłem. Przeprosiłem moich znajomych za zaistniałą sytuację, ale naprawdę w tamtym momencie nie miałem innego wyboru, jak tylko przemówić facetowi do rozsądku. I tu cała ekipa mnie zaskoczyła. Stwierdzili w myśl zasady ,,jeden za wszystkich wszyscy za jednego" że pojadę tam razem ze mną. Trochę protestowałem, bo w końcu nie po to się tu spotkaliśmy, żebyśmy teraz wszyscy wszystko rzucali i zajmowali się jednym upierdliwym klientem, ale moi znajomi są z gatunku tych ludzi, którzy jak coś postanowią, to za nic świecie nie zmienią zdania.

Całą piątką ruszyliśmy w trasę do mojej firmy. Ja, lekko nabuzowany i gotowy do użycia naprawdę ostrych słów nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo łamie ograniczenie prędkości, przez co któryś z moich kompanów musiał stale mnie wyprzedzać i dawać mi jasno do zrozumienia, że jadę za szybko.

Bo nie wspomniałem, a jest to dość kluczowe - każdy z nas jechał na motocyklu. A czemu to jest kluczowe? Ponieważ gdy całą piątką zajechaliśmy pod mój sklep wyglądało to tak, jakbyśmy co najmniej przyjechali spalić budynek za niepłacenie haraczy. Z początku nie zdawałem sobie sprawy, jak to wyglądało. Zoorientowałem się dopiero, gdy zobaczyłem tego faceta, który najpierw wrzeszczał na moją przyjaciółkę na moich oczach, a potem zrobił przerażoną minę na widok pięciu facetów w skórzanych kurtkach i motocyklowych butach zbliżających się do niego.

Początkowo chciałem tylko grzecznie poprosić, że ma w tej chwili oddać klucze do mojego sklepu i, jeśli tak mu zależy, zabierać rower ze sobą. Jednak gdy tylko się zbliżyłem, Monika podeszła do mnie i powiedziała ,,zabrał mi telefon". W pierwszej sekundzie mój mózg nie przyswoił tej informacji. Dopiero gdy Monika dodała, że wyrwał jej z rąk telefon w chwili, gdy chciała zadzwonić po stróżów prawa zrozumiałem, co się właśnie odrowerowało.

Wszelkie hamulce mojej osobowości przestały działać. Nim facet co powiedział, na całe gardło wydarłem się na niego do tego stopnia, że szyby w sklepie trzymały się tylko cudem. Nie chodziło o kłótnie w sprawie naprawy roweru, to akurat najmniej mnie interesowało, ale zabieranie kluczy i telefonu Monice, a do tego darcie na nią japy przekraczało wszelkie granice. Najpierw powiedziałem mu, że ma trzy sekundy na oddanie skradzionych rzeczy, bo to co zrobił ten facet ma znamiona kradzieży, a potem ma zabierać swój rower i nigdy więcej się tu nie pokazywać. Czy posłuchał? Oczywiście że nie. Stwierdził on, że ma prawo odzyskać swój rower i nie odpuści, dopóki go nie oddam w pełni sprawnego tak, jak się umawialiśmy. I że nie interesuje go, skąd wezmę części zamienna - rower ma być gotowy, bo inaczej on się stąd nie ruszy.

I w tym momencie wkraczają pozostali gangsterzy na motocyklach z kategorii B. Podobnie jak ja sprawę roweru mieli głęboko w poważaniu, ale wszyscy doskonale znali Monikę i bardzo ją lubili, więc na wieść o tym, co zrobił ten gość, postanowili zainterweniować.

Nie pobili go, nic z tych rzeczy. Nawet go nie dotknęli. Ale z racji na to, że każdy z nich miał cięty język, w stronę klienta poleciało kilka naprawdę ostrych słów. Nie będę ich cytował, bo są dość wulgarne, ale reakcję tego człowieka już muszę opisać. Najpierw stwierdził on wspaniałomyślnie, że się nie boi. Potem że moi znajomi mają się zamknąć bo to ich nie dotyczy, a na sam koniec pokazał, jak bardzo ich słowa go nie ruszają, bo najpierw kopnął w kierunku jednego z nich kamień z rozkazem, aby wszyscy się zamknęli tylko po to, aby następnie obwieścić mi, że rower ma być gotowy na jutro rano i wtedy on wróci i odda mi klucze, a telefon bierze pod zastaw.

Czy odszedł? Nie było mowy o jakimkolwiek ruszeni się z miejsca. Tak jak wspomniałem, nikt go nie dotknął, ale całą piątką zrobiliśmy coś na kształt zatrzymania obywatelskiego, czyli najprościej ujmując otoczyliśmy go uniemożliwiając odejście. W międzyczasie rzuciłem Monice swój telefon, żeby zadzwoniła po stróżów prawa. Kilka bluzgów leciało w naszą stronę, jednak poza tym facet nie próbował się przez nas przecisnąć. Chyba zdawał sobie sprawę, że jakakolwiek próba siłowa skończyłaby się niepowodzeniem. Miałem tylko nadzieję, że nie wyjmie z kieszeni gazu pieprzowego albo pałki teleskopowej, ale na nasze szczęście nic takiego przy sobie nie miał.

Staliśmy tak przez jakieś dziesięć minut, aż przyjechała policja. Monika momentalnie podbiegła do nich i powiedziała, że jej przyjaciele zatrzymali faceta, który ukradł jej telefon i klucze. Gdy niebiescy podeszli do nas, kazali się rozejść a facet odzyskawszy pewność siebie powiedział, że go otoczyliśmy i chcieliśmy pobić. Tu odezwał się jeden z moich znajomych, który w ręce cały czas trzymał telefon i nagrywał całe zajście. Powiedział on, że ma wszystko nagrane i nikt go nawet nie dotknął. Wywiązała się znowu mała kłótnia pomiędzy nami a tym facetem, która na szczęście zakończyła się interwencją policji. Jeden z mundurowych wziął faceta na stronę, żeby z nim porozmawiać, a drugi spisywał nasze zeznania.

Jak to wszystko się skończyło? Facet chciał nas oskarżyć o bezprawne zatrzymanie, jednak policjanci szybko go uświadomili, że w jego sytuacji byłoby lepiej, jakby się w ogóle nie odzywał. Nawet oni, a w sumie nie powinni tego robić, powiedzieli mu, jak bardzo jest w…… wiadomo gdzie. Monika natomiast ponownie zażądała swojego telefonu i kluczy do mojej firmy tłumacząc to tym, że jeśli teraz wszystko odzyska, nie zgłosi kradzieży. Facet przekroczył w tym momencie moim zdaniem wszelkie granice, bo obwieścił on, że nie ma żadnego telefonu ani kluczy.

Gdy to usłyszałem ponownie wydarłem się na tego człowieka i to w taki sposób, że dwóch moich znajomych musiało mnie trzymać. Nie dość, że próbował wszystkich oszukać, okraść Monikę to jeszcze w dodatku kłamał w żywe oczy. Rzuciłem kilka niewybrednych uwag do jego zachowania, a w tym samym czasie w kieszeni tego człowieka zadzwonił telefon. Oczywiście telefon mojej przyjaciółki, do którego zadzwonił jeden z moich znajomych. Mężczyzna dalej próbował wcisnąć policjantom, że to jego telefon i nie chciał go nawet pokazać, jednak gdy zagrozili mu aresztem gość zmiękł. Oddał telefon, a ponieważ był zablokowany pinem, Monika udowodniła, że to ona jest jego właścicielką, zwyczajnie go odblokowując.

Sprawa z kluczami rozwiązała się jeszcze szybciej.

Monika stwierdziła, że zgłasza kradzież, bo teraz wszystko jest czarno na białym. A ponieważ to nie zrobiło na nim specjalnego wrażenia, dodałem że mam jego dane osobowe, łącznie z adresem zamieszkania, a ponieważ w związku z kradzieżą kluczy będę musiał wymieniać zamki, to również i ja mogę zgłosić kradzież i będę rościł sobie pokrycie kosztów za pracę ślusarza. Jakby tego było mało, jeden z moich znajomych dołączył się do tego pokazu oskarżeń i stwierdził, że został zaatakowany, bo facet kopnął w jego kierunku kamień.

Po tym festiwalu ulicznego sądownictwa mężczyzna bez słowa wyjął klucze z kieszeni i bez słowa rzucił je na ziemie prosto pod nogi Moniki.

Jak sprawa się skończyła? Wydałem rower w takim stanie, w jakim do mnie trafił jeszcze w obecności policji, aby żadne próby awanturowania się nie przyszły facetowi do głowy. A moja przyjaciółka wniosła oskarżenie przeciwko temu facetowi. I ja popieram tę decyzję. Ja rozumiem frustracje czy niezadowolenie, ale nic nie daje nikomu prawa do krzyczenia i wyrywania ludziom rzeczy z rąk. Fakt, ja i inni uczestnicy tej kłótni też nie zachowaliśmy się w pełni w porządku, mogliśmy chociażby mniej się drzeć i od razu wezwać policje. Ale nie przekroczyliśmy granicy prawa, a tamten gość tak.

Dzień skończyły się tak, że odwieźliśmy Monikę do domu ( ona jechała ze mną, a razem z nami pozostali uczestnicy tego specyficznego przyjęcia urodzinowego, więc Monia miała naprawdę solidną eskortę ) a potem ja i moja ekipa wróciliśmy do baru. Następnego dnia z samego rana przyjechał kurier z nowym widelcem, który miał zostać zamontowany w rowerze. Gdyby tamten facet się nie awanturował, już dziś miałby swój w pełni sprawny rower i mógłby jechać tam, gdzie planował. A tak, nie dość że rower średnio nadawał się do jazdy, to w dodatku wisiało nad nim widmo przestępstwa.

Czy czułem się winny tej sytuacji? Tego, że rower jest niesprawny nie. Zaplanowałem naprawdę, przestawiłem kosztorys, zamówiłem części i wyznaczyłem czas naprawy. A więc zrobiłem wszystko, co należało zrobić. Czy czułem się źle po tym, że wybuchłem gniewem? Jak wspominałem na samym początku, naprawdę nie lubię być agresywny, wściekły, a już najbardziej na świecie nienawidzę krzyczeć. Unikam tego jak ognia i zawsze czuje się źle po tym, gdy zostałem wyprowadzony z równowagi. Jest to dla mnie coś na wzór porażki, bo nie zdołałem się opanować. Ale w tej sytuacji czuje się usprawiedliwiony, bo sprawa nie dotyczyła roweru, no bo chodziło o kradzież telefonu i kluczy Moniki.

Mam nadzieję, że historia się podobała. Zostaw po sobie strzałeczkę, napisz komentarz i daj follow, a ja odwdzięczę się kolejnymi opowieściami z serwisu rowerowego

Zapraszam również do pozostałych moich historii. Można je przeczytać na Reddit'cie lub na moim blogu.

To tyle ode mnie. Do zobaczenia następnym razem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bezczelność pseudo-firm żerujących na młodych ludziach nie zna granic

Zbyt dużo majstrów szkodzi

Zło złem zwyciężaj - opowieść z serwisu rowerowego (ale nie mojego)