Młodzi i nieodpowiedzialni

Żeby tradycji stało się zadość - prowadzę serwis i sklep rowerowy w jednym. Zapraszam na kolejną od Roweranta z Redita

Do serwisu zgłosiła się moja stała klientka z bardzo drastycznym problemem. Jej rower miejski, którym jeździła codziennie do pracy i na zakupy, a także który służył jej jako fajny sposób na spędzenie wolnego czasu, został delikatnie mówiąc poturbowany. Koła nadawały się tylko do wyrzucenia, bagażnik oraz błotniki całkowicie powyginane i połamane, tylna przerzutka wyrwana, do tego luzy w suporcie (mechanizm na którym trzymają się i kręcą korby). Zapytałem klientkę o to, co stało się z tym rowerem, choć się tego domyślałem. Podejrzewałem wypadek drogowy i nie pomyliłem się za bardzo.

Sytuacja przedstawiała się następująco. Moja klienta zaparkowała przed sklepem i weszła do środka. Rower stał na chodniku z zablokowanym tylnym kołem. Gdy ona robiła zakupy, kierowca poruszający się pojazdem marki Ford nie zauważył stojącego na chodniku jednośladu (nie pytajcie jakim cudem) i wyrżnął w niego tak solidnie, że podobno na chodniku rozleciały się wszystko to, co było pochowane w sakwach zamontowanych na bagażniku. Szczęście w nieszczęściu że nikt nie stał przed rowerem, bo uderzenie zabolałoby niemiłosiernie. Moja klientka, zaraz po tym jak nawrzeszczała na, jak się okazało bardzo młodego kierowcę, postawiła sprawę jasno - młody pokrywa koszty naprawy albo sprawa trafia na policję. Kierowca obiecał zapłacić za naprawę i podał swój numer telefonu a także dowód osobisty mojej klientce, aby ta mogła się z nim skontaktować po ustaleniu kosztów naprawy. Poprosił jednocześnie, żeby sprawę rozstrzygnąć bez udziału osób trzecich, bo samochód nie należy do niego, tylko do jego ojca.

Po tym wydarzeniu rower znalazł się u mnie. Od razu i bez owijania w bawełnę powiedziałem, że rower będę musiał u mnie przechować, żeby móc dokładnie go zbadać i zamówić potrzebne części. Klienta nie miała z tym żądnego problemu i obiecała, że da mi tyle czasu, ile będę potrzebował. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że naprawa roweru pochłonie sporo czasu i środków. Nie trzeba było być ekspertem, żeby widząc ten rower tak stwierdzić. Po krótkiej rozmowie wręczyłem protokół przyjęcia i obiecałem zająć się rowerem tak szybko, jak tylko się da.

Dokładne oględziny i zamówienie wszystkiego, co było potrzebne do naprawy, zajęło w sumie trzy dni. Gdy już miałem wszystko, spędziłem kolejne pół dnia na demontowaniu i montowaniu części, a także regulacji, bo uszkodzeniu doznał zarówno cały układ napędowy, jak i hamulcowy. Okazało się, że zaciski hamulcowe nie wytrzymały uderzenia i również uległy destrukcji.

Jakimś cudem udało mi się nie przebić granicy opłacalności naprawy, bo podliczając wszystko trochę obawiałem się, że koszt serwisu przerośnie wartość nowego roweru. Na szczęście naprawa nie pochłonęła aż tyle kasy, chociaż i tak stanowiła 2/3 wartości roweru. Gdyby okoliczności były inne, zapewne zaproponowałbym zakup nowego pojazdu, ale że wydarzenia potoczyły się jak się potoczyły, to skończyło się na klasycznej naprawie.

Zadzwoniłem do klientki czwartego dnia z informacją, że rower jest już gotowy do odbioru i przesłałem jej na adres e-mail fakturę, którą zgodnie z obietnicą ona ma wręczyć tamtemu kierowcy.

Wszystko aż do tej pory przebiegało tak, jak powinno. Problem zaczynał robić się w momencie, gdy miało dojść do płatności.

Najpierw otrzymałem telefon. Z początku nie wiedziałem o co chodzi, bo mężczyzna po drugiej stronie słuchawki mówił strasznie szybko i bełkotliwie, ale po czwartej prośbie z mojej strony o wyrażanie się bardziej rzeczowo dowiedziałem się w końcu w czym rzecz. Był to ten kierowca, który wjechał w rower. Powiedział on, że otrzymał fakturę za naprawę, z której w jego mniemaniu, próbuję naciągnąć go na kasę. Zacząłem wyjaśniać, że wszystkie usługi były konieczne, aby rower wrócił do stanu sprzed wypadku. Nie każdy musi znać się na rowerach i rozumiałem, że niektórzy zwyczajnie nie rozumieli potrzeby wykonywania niektórych usług. Zawsze starałem się to tłumaczyć, ale ten gość przeszedł samego siebie.

Powiedział, że konsultował tę fakturę ze swoim znajomym - specjalistą rowerowym, jak to ujął - i wspólnie dopatrzyli się kilku nieprawidłowości w fakturze.

Nie będę przytaczał tu wszystkiego, co mi powiedział, bo miał coś do powiedzenia praktycznie o każdej pozycji. Potrafił nawet wytknąć mi, że jakaś część na Allegro kosztuje o parę złotych mniej, co jawnie pokazuje według niego, jak bardzo chciałem wydoić z niego jak najwięcej kasy. Najważniejszym fragmentem tej rozmowy jest moment, w którym zarzucił mi niepotrzebną wymianę kół. Według niego po tak ,,lekkim uderzeniu" koła powinno dać się spokojnie wycentrować, a nie wymieniać na nowe.

O pretensjach co do tego, że doliczyłem opłatę za przełożenie opon, dętek i zębatki z tyłu, nawet nie będę się rozpisywał.

Stwierdził on w pierwszej kolejności, że założone przeze mnie koła są zdecydowanie za drogie jak na ten rower, a potem zarzucił mi nieuczciwe podnoszenie cen, bo ponownie, udało mu się znaleźć na allegro te same koła w niższej cenie.

Ponieważ nie miałem ochoty na odpieranie tych zarzutów odpowiedziałem najprościej jak tylko się dało. Mianowicie, że wszystkie potrzebne podzespoły dobierałem z katalogu części zamiennych, zamawiałem je u producenta, a moje usługi serwisowe zostały dodane zgodnie z prawdą. Bo może kogoś tym zaskoczę, ale serwis rowerowy zarabia na naprawianiu rowerów, a nie sprowadzaniu części zamiennych.

A co do kół. Centrować, czyli prostym językiem - prostować, po prostu się ich nie dało. Były za bardzo wykrzywione i nadawały się tylko do wyrzucenia. Nie było możliwości ich naprostowania, o czym oczywiście poinformowałem tego człowieka przez telefon.

Rozmowa trwała przez jakieś pięć minut i zakończyła się stwierdzeniem, że dojdzie do negocjacji ceny naprawy.

Wiedziałem że ta historia będzie interesująca, ale nie wiedziałem że aż w takim stopniu. Płacenie takich kwot nigdy nie jest przyjemne, potrafię to zrozumieć, ale z którejkolwiek strony by nie spojrzeć, za zniszczenie roweru należy zapłacić i koniec kropka. Przeszło mi w pewnym momencie przez myśl, że to przecież młody chłopak, który dopiero co zdał prawo jazdy, na które pewnie wydał całe oszczędności i teraz nie ma z czego zapłacić. Ale w takiej sytuacji nikt przy zdrowych zmysłach nie próbuje wymusić mniejszej ceny za serwis i najzwyczajniej w świecie idzie do ubezpieczalni, w której samochód ma wykupione OC. A że się rodzice o tym dowiedzą - lepsze to niż kryminał.

Bo może niektórzy tego nie wiedzą, ale za uszkodzenie roweru ubezpieczyciel również wypłaca pieniądze poszkodowanemu.

Negocjacja wartości naprawy odbyła się już w cztery oczy. Mężczyzna przyszedł do mnie i ze stoickim spokojem najpierw pokazał mi fakturę, a potem poinstruował mnie, że zaznaczył na niej usługi, z których mam zrezygnować, a także poprawił ceny za części zamienne na te bardziej zbliżone do rynkowych. Czyli w jego języku tych znalezionych na Allegro czy innej platformie sprzedażowej. W sumie jego kwota stanowiła połowę tego, czego ja zażądałem. Odpowiedziałem krótkie ,,nie ma mowy" po czym pokręciłem głową. Zaczęło się straszenie mnie, że podwyższanie cen za części i dawanie usług zbędnych do naprawy to złamanie praw konsumenta. Odpowiadałem cały czas tak samo, że ceny pozostają niezmienione. On upierał się przy swoim, a ja cały czas mówiłem, że ich nie zmienię.

Naprawdę czasem mam wrażenie, że ludzie powołujący się na prawa konsumenta, tak naprawdę kompletnie nic o nich nie wiedzą.

Wszystko zakończyło się obwieszczeniem tego młodego kierowcy, że jeszcze tu wróci. Zabrał swoją kolorowankę zrobioną z wystawionego przeze mnie dokumentu i wyszedł.

Następnego dnia do serwisu przyszła właścicielka roweru z zapytaniem, czy może już odebrać swój rower. Zdziwiony odpowiedziałem, że faktura nie jest jeszcze uregulowana, w związku z czym nie mogę go wydać. Kobieta trzasnęła dłońmi w mój blat roboczy tak bardzo, że aż podskoczyły leżące na nim narzędzia. Syknęła z bólu, bo jednak uderzenie w drewniany blat otwartą dłonią boli i przeprosiła szybko za swoje zachowanie. Ponownie zapytałem, o co chodzi, choć znowu domyślałem się odpowiedzi. I tym razem trafiłem w samo sedno.

Tamten mężczyzna poinformował moją klientkę, że osobiście zapłaci za naprawę.

Kobieta wściekła się, co akurat specjalnie mnie nie dziwiło. W mojej obecności nawyzywała tamtego młodego faceta od gówniarzy, kombinatorów i nieudaczników życiowych. Używa również kilku innych epitetów, ale nie ma potrzeby ich tu przytaczać. Z bezradności moja klienta zapytała mnie, co w takim układzie powinna teraz zrobić, a ja odpowiedziałem, że jeśli sprawca stłuczki tak kombinuje, to najlepiej zgłosić się do ubezpieczalni.

Jak się okazało, moja klientka nie wiedziała, że ubezpieczenie OC może pokryć również naprawę roweru.

Wyjaśniłem jej, że faktura wystawiona przeze mnie powinna wystarczyć do wypłacenia środków. Na jej korzyść przemawiał również fakt, że posiadała zdjęcie dowodu osobistego tego mężczyzny, miała numery tablicy rejestracyjnej i SMS-y ze sprawcą stłuczki, który obiecywał w nich pokrycie kosztów naprawy. Był jednak problem ze znalezieniem firmy ubezpieczeniowej, w której samochód ten ma wykupione OC, ale od czego jest internet. Poszło dosyć szybko. Pokazałem klientce, do której ubezpieczalni powinna się udać. Podziękowała mi niezmiernie i opuściła mój serwis.

Jakąś godzinę po niej przyszedł kierowca, który wjechał w jej rower. Na wstępie zapytał mnie, czy przemyślałem jego ofertę. Na co ja odparłem, że nie miałem nad czym się zastanawiać, bo cena za moje usługi pozostaje niezmieniona. W chwili, gdy to powiedziałem, młody kierowca wyciągnął z kieszeni dokument zawiadamiający mnie o konsekwencjach stosowania nieuczciwych praktyk rynkowych w stosunku do konsumentów, do których zaliczało się m.in. realizowanie usług, które nie były konieczne. Przewróciłem oczami z zażenowania i chyba po raz pierwszy w życiu otwarcie powiedziałem do klienta, że ma opuścić mój serwis.

Naprawdę potrafiłem znieść wiele. Klienci przychodzili z różnymi pisemkami, od rękojmi po oświadczenia świadków o robieniu zakupów w moim sklepie. Ale to to była gruba przesada. Straszenie jakimiś paragrafami prawnymi, których samemu się nie rozumie, jest równie inteligentne, co kładzenie drewnianych paneli w łazience.

Może odrobinę przesadziłem, ale naprawdę wyprowadził mnie tym z równowagi. Mężczyzna oczywiście ani myślał zmienić swojego zachowania i obwieścił mi, że nie wyjdzie stąd, dopóki się nie dogadamy. Dogadywanie się zakończyło się po niespełna dziesięciu sekundach gdy powiedziałem, że moja klientka właśnie poszła do ubezpieczalni zgłosić szkodę. Jak tylko się o tym dowiedział, jego twarz pobladła do tego stopnia, że chciałem wzywać karetkę, bo bałem się jego zejścia na zawał. Na całe szczęście, jakkolwiek to teraz nie zabrzmi, skończyło się tylko na opierdoleniu mnie za ,,tak niehonorowy czyn" oraz podaniem mnie na policję za pogwałcenie przepisów RODO.

Tylko że ja nawet nie wiedziałem, jak tamten gość się nazywa, więc na policji raczej by go wyśmiali. Strona internetowa, gdzie można sprawdzić ubezpieczenie po numerze rejestracyjnym, nie podaje danych osobowych.

Blady jak ściana, energiczny jak wiewiór z czerwonego kapturka i roztrzęsiony niczym dziewięćdziesięciolatek z chorobą Parkinsona mężczyzna opuścił mój serwis. Tak zakończyła się wizytacja w sprawie stłuczki tego dnia.

Kolejnego natomiast nastąpił niezwykły zwrot akcji. Do serwisu przyszedł mężczyzna około pięćdziesiątki. Po klasycznym ,,dzień dobry, w czym mogę pomóc?" przeszliśmy do konkretów. Wyciągnął wystawioną przeze mnie fakturę i zapytał, czy to ja ją wystawiłem. Odpowiedziałem że tak, bo była to ta sama faktura, którą jakiś czas wcześniej przyniósł  tamten oszołom. Mężczyzna uzyskawszy odpowiedź wyciągnął z kieszeni plik banknotów i poinformował mnie, że chce zapłacić za naprawę. Kiwnąłem głową, przyjąłem płatność i wydrukowałem paragon, który oficjalnie stał się potwierdzeniem do wydania roweru klientce.

W normalnych okolicznościach byłby to zapewne koniec, ale nie mogłem się powstrzymać i zapytałem, co właściwie się wydarzyło w sprawie tego roweru. Mężczyzna podzielił się swoimi przeżyciami bez najmniejszego sprzeciwu.

Był on ojcem sprawy zdarzenia drogowego. Aż do wczorajszego dnia nie zdawał sobie sprawy z tego, że jego auto uczestniczyło w stłuczce. Syn nic mu nie powiedział i żadne pismo do niego nie dotarło. Sytuacja nieco się zmieniła, gdy wczoraj, przy okazji wizyty na myjni samochodowej mężczyzna spostrzegł, że ma wgniecenie na zderzaku. On w nic nie walnął, żona nie wsiada do jego samochodu, a więc pozostał jedynie syn. Początkowo jego potomek próbował się od tego wymigać, ale na nic się to nie zdało. Przyznał się do tego, że potrącił czyjś rower. Gdy ,,młody" wygadał się co to tego, jak chciał załatwić tę sprawę, jego ojcu ręce opadły. Najpierw kazał mu dać numer to właścicielki roweru a potem zabronił korzystać z samochodu.

Po skontaktowaniu się z moją klientką oboje ustalili, że obejdzie się bez udziału ubezpieczalni i następnego dnia faktura za naprawę zostanie zapłacona.

I to właściwie koniec jego historii. Od syn, który pożyczył samochód, nabroił i chciał wyjść z tego z jak najmniejszymi konsekwencjami.

Ojciec młodocianego kierowcy dodał na sam koniec, że ,,młodego" poza szlabanem na samochód czeka również praca wakacyjna, żeby odrobić za serwis roweru i naprawę samochodu. Bo oczywiście że te drobne wgniecenia na zderzaku również muszą zostać wyeliminowane. I według słów mężczyzny ten zderzak w samochodzie mógłby mu podarować, bo nie jest to jakieś gigantyczne uszkodzenie, ale postanowił dać mu nauczkę za kombinowanie.

Innymi słowy, za swoje czyny i próbę wymigania się od odpowiedzialności młody kierowca dostał to, na co zasłużył.

Kilka godzin później klienta wpadła do mojego serwisu z zapytaniem, czy może już odebrać swój rower. Gdy tylko ją zobaczyłem, natychmiast wyprowadziłem jej pojazd z serwisu i obwieściłem, że jak najbardziej. Ucieszyła się jak dziecko na widok nowej zabawki. Powiedziała mi, że jeżdżąc do pracy samochodem dwa razy się spóźniła, bo stała w korkach. A jakby tego było mało, to wyjeździła całe pięćdziesiąt złotych przez ten niespełna tydzień na jazdę w tę i z powrotem. To ostatnie oczywiście było ironiczne, ale dobrze pokazuje powód, dla którego moja klientka tak bardzo lubiła swój rower.  Dzięki niemu nie stoi w korkach, nie płaci za paliwo, a na dodatek zapewnia rozrywkę i kondycję.

I to tyle ode mnie. Jak zwykle zachęcam do zostawienia strzałeczki, bo to strasznie motywuje mnie do dalszego działania. Zostaw po sobie komentarz a obiecuję, że odwdzięczę się kolejnymi historiami. A jeśli nie chcesz żadnej przegapić, kliknij follow i udostępnij moją historię, niech się niesie po internecie jako przestroga dla innych.

To tyle ode mnie. Do zobaczenia następnym razem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bezczelność pseudo-firm żerujących na młodych ludziach nie zna granic

Zbyt dużo majstrów szkodzi

Zło złem zwyciężaj - opowieść z serwisu rowerowego (ale nie mojego)