Gdy chcesz być dobry, ale i tak jesteś tym złym

Tak, oto kolejna historia od majstra z serwisu rowerowego. Nie za bardzo wiedziałem, jak zacząć, więc wstęp streszczę do jednego zdania - zapraszam i życzę miłego czytania.

Nie żebym jakoś się chwalił kontaktami, ale mam kilku znajomych pracujących jako kurierzy w Pszyne.pl czy inny Uber Eats. Zazwyczaj poznawałem tych ludzi po tym, jak odwiedzili mój sklep. Czy to po zakup roweru czy w celu wykonania jakiejś naprawy. W przeważającej części są to ludzie naprawdę w porządku, uczniowie szkół średnich albo studenci. Można wiele o nich powiedzieć, ale nie to, że są chamscy albo gburowaci.

No dobra, był jeden wyjątek, o którym już kiedyś pisałem, ale nie chcę się powtarzać. Ci, którzy są zainteresowani  historią z Panem z pyszne.pl który zasmrodził mi cały sklep w roli głównej, zapraszam do historii ,,Rowerzysta, dostawca i ciekawy przypadek w jednym".

A teraz wracając

Ponieważ są to ludzie młodzi i z reguły rozmowni, dla których dostarczanie jedzenia jest pierwszą prawdziwą pracą w życiu, nieraz spotkałem się z sytuacją, jak takowy dostawca opowiadam mi bardzo na swój sposób interesującą historię. O tym jak klient pomylił adres i wpisał za dużo cyfr w numerze budynku. Jak klient zwyzywał dostawcę, bo spóźnił się o parę minut. Albo jak klient twierdził, że zamawiał coś zupełnie innego, mimo że zamówienie w aplikacji świadczyło inaczej.

Ogólnie jest tego sporo, jednak dzisiaj zamierzam przedstawić wam zupełnie inną historię.

Jeden z kurierów, chłopak w wieku około osiemnastu lat, zaopatrzył się u mnie w rower elektryczny. Od zwykły MTB do jazdy, żeby żadna droga miastowa nie stanowiła wyzwania w pracy. Co kilka tygodni zgłaszał się do mnie w celu wykonania drobnych napraw, takich jak regulacja hamulca czy smarowanie. Nic nadzwyczajnego. Gość był naprawdę rozmowny, aż do przesady, i po kilku miesiącach znałem już całą historię jego rodziny, znajomych, dziewczyny, rodziny jego dziewczyny, a nawet życiorys jego psa. Naprawdę facetowi jadaczka się nie zamyka, co w jego przypadku nie jest wcale złym nawykiem, bo jego głos byłby perfekcyjny do jakiś podcastów i fajnie się go słucha podczas pracy.

Z racji na to, że chłopak porusza się dość drogim rowerem po mieście i kilkanaście razy w ciągu dnia zostawia go na parkingu albo pod budynkiem, to poza jedzeniem wozi ze sobą również naprawdę solidne zabezpieczenie. A właściwie to dwa, bo jedno z nich to blokada tylnego koła, która jest na stałe przykręcona do ramy. Zabezpieczeniem pierwszym jest kłódka U-lock, a więc kawał żelastwa. A właściwie to była, ponieważ jak się okazało, wśród złodziei bywają prawdziwi cudotwórcy.

Nie wiem, jak to się wydarzyło, ale chłopakowi zawinęli rower podczas pracy, mimo że zapiął rower do lampy i zablokował koło. A skąd to wiem? Bo przyszedł do mnie z tą informacją.

Chłopak wbiegł do mnie na serwis dosłownie cały czerwony, wściekły i z zapuchniętymi oczami od płaczu. Zanim o cokolwiek zapytałem, krzyknął na cały sklep, że ukradli mu rower. Po początkowym szoku i próbie zrozumienia całej sytuacji zadałem chłopakowi kilka pytań. Gdy się nieco uspokoił, odpowiedział na wszystkie.

Był w pracy i dostarczał kolejne zamówienie. Zostawił rower, wszedł do bloku, podał paczkę, a gdy wrócił zobaczył, że jego zabezpieczenie leży rozwalone na ziemi, a po rowerze nie było ani śladu. Jak ktoś w tak krótkim czasie przeciął U-lock'a i pokonał blokadę tylnego koła tego nie wiem i raczej się nigdy nie dowiem.

Powiedziałem chłopakowi, żeby zgłosił sprawę na policję, na co on odpowiedział, że już to zrobił. Dodatkowo miał też zdjęcia swojego roweru i numer ramy, więc policja miała wszystko, czego potrzeba. Chłopak jednak nie zamierzał jednak tak po prostu czekać i postanowił na własną rękę zrobić wszystko co się da, żeby odzyskać swój rower. Po to też odwiedził mój serwis, aby dać mi zdjęcie roweru razem z numerem ramy w razie gdyby ktoś zgłosić się z jego jednośladem. Oczywiście dostałem też jego numer telefonu. Chciał on jeszcze odwiedzić kilka innych serwisów i sklepów rowerowych, a także zamieścił ogłoszenie na kilku stronach internetowych o kradzieży. Miał też w planach rozwieszanie ulotek. Generalnie chłopak nie zamierzał łatwo odpuścić i w sumie to należy go za to pochwalić.

Udało mi się go nieco uspokoić za pomocą kilku słów i zielonej herbaty, a także obiecałem, że jak tylko zobaczę ten rower na mieście od razu zadzwonię na policje. Gdy opuszczał mój sklep był w nieco lepszym stanie, chociaż nadal cały trząsł się z nerwów.

Kilka dni później chłopak pojawił się ponownie by zapytać, czy coś znalazłem, jednak nie miałem dla niego żadnych nowości. On natomiast nie zostawił mnie z pustymi rękami, bo zostawił mi kilka wydrukowanych przez siebie ulotek z informacją o kradzieży roweru. Poprosił mnie, żebym dawał je moim klientom, bo być może któryś z nich będzie coś wiedział. Zgodziłem się, bo naprawdę chciałem mu pomóc, a widać było, że chłopak robi wszystko co w jego mocy. Ostatecznie serce mi się rozpadło gdy powiedział mi, że teraz musi jeździć jakimś rowerem po ojcu, który ma więcej lat niż ja.

Naprawdę chciałem mu pomóc bardziej niż tylko pokazując ludziom kradziony rower na ulotce, więc zeskanowałem ją i wrzuciłem na moje media społecznościowe z prośbą o kontakt. Rozesłałem też wiadomość do kilku znajomych, ale tego jaki będzie w tym mój udział nigdy bym się nie spodziewał.

Po paru tygodniach zgłosiła się do mnie klientka z prośbą o wymianę baterii w rowerze elektrycznym. Ponieważ wymiana tej części polega naprawdę na wyjęciu jej i włożeniu nowej powiedziałem, że ta wymiana potrwa maksymalnie trzy sekundy. Problem zrobił się w momencie, gdy poprosiłem o klucz. Okazało się, że klientka go nie posiada i przyszła do mnie, abym coś na to poradził. Na pytanie dlaczego nie ma klucza odpowiedziała, że syn kupił go na giełdzie, a sprzedawca zostawił go w Holandii, gdy stamtąd wyjeżdżał. Zapaliła mi się czerwona lampka i zapytałem, czy posiada może ładowarkę do tej baterii. Spodziewałem się odpowiedzi przeczącej, ale ku mojemu zdumieniu, sprzedawca tego elektryka dorzucił ją do zestawu.

Co wcale nie oznaczało, że nie zamierzałem sprawdzić numerów seryjnych, bo oczywiście że rower był identyczny jak na zdjęciach zostawionych przez tamtego chłopaka. Wrzuciłem go na stojak, poszukałem numerów i sprawdziłem je z tymi, które widniały na ulotce obwieszczającej kradzież. Oczywiście numery były te same.

Powiedziałem klientce, że rower pochodzi z kradzieży i jestem zmuszony zawiadomić policję. Kobieta na tę wieść zrobiła się blada jak ściana i przez dobre pięć sekund nie potrafiła wykrzesać z siebie żadnego słowa. Na początku próbowała jakoś zaprzeczać, ale potem zapytała mnie, skąd mam pewność, że rower jest kradziony. Odpowiedziałem, że właściciel roweru jest moim stałym klientem i powiedział mi o całym zajściu. Pokazałem jej również wydrukowaną przez niego ulotkę, na której było zdjęcie.

Klientka bo otrząśnięciu się wpadła w furię, czemu w sumie się nie dziwie, bo właśnie dowiedziała się, że jej rower pochodzi z kradzieży. Najpierw oskarżyła mnie o oszustwo, a gdy stanowczo temu zaprzeczyłem, zaatakowała tego chłopaczka twierdząc, że to na pewno on próbuje nas obu oszukać. Gdy temu również zaprzeczyłem i poręczyłem, że rower jest jego, ponownie zaczęła mnie atakować i oskarżać o próbę kradzieży. Zażądała oddania roweru i zagroziła, że zgłosi mnie na policję. Na to ja spokojnie odparłem, że jestem zmuszony zadzwonić po policję, która potwierdzi lub zaprzeczy to, czy rower był kradziony.

W międzyczasie kiwnąłem głową Monice, czyli mojej przyjaciółce i pracownicy, aby zadzwoniła po mundurowych. Gdy skończyłem kłótnie z klientką, ona wyszła przed sklep i do kogoś zadzwoniła. Ja w tym czasie zadzwoniłem po chłopaka z informacją, że prawdopodobnie, tak na 99,99% znalazłem jego rower. Przez około dwie minuty trwała incepcja telefoniczna, bo każdy gdzieś dzwonił. Gdy wszyscy zakończyli połączenia, klientka wróciła i ponownie próbowała przekonać mnie do oddania roweru. Nie było szans, żebym go jej teraz oddał, więc grałem na zwłokę aż do przyjazdu mundurowych.

Okazało się jednak, że chłopak był pierwszy. Dosłownie wpadł do mojego sklepu, spojrzał na zawieszony na stojaku rower i krzyknął ,,TO MÓJ ROWER". Był tak podjarany, że musiałem go powstrzymać przed wbiegnięciem do części serwisowej, do której klienci nie mają tam wstępu. Jednak przez to, że musiałem go zatrzymać, straciłem z oczu tamtą kobietę. Nim się obejrzałem, ta podniosła taśmę oddzielającą serwis od sklepu i próbowała zdjąć ze stojaka rower. Momentalnie wróciłem na swoje stanowisko i złapałem za dźwignię, aby jej to uniemożliwić.

Zapewne ta sytuacja skończyłaby się gorzej, gdyby nie kolejne osoby wchodzące do sklepu. Oczywiście byli to mundurowi, którzy jak zobaczyli co się dzieje, to nie zastanawiali się nad reakcją. Jeden z nich odciągną klientkę od stojaka z rowerem, a drugi zaczął rozmawiać ze mną. Szybko streściłem mu, po co byli wzywani. Wyobraźcie sobie, że policjant długo się nie zastanawiał, co ma zrobić.

Najpierw powiedział mi, że mam zdjąć rower i postawić go gdzieś, gdzie będzie do niego swobodny dostęp. Powiedziałem przy tym, że najłatwiej będzie sprawdzić numer seryjny na stojaku, bo w końcu jest on nabity od spodu, jednak policjant kazał mi postawić go na kołach. Okazało się, że chłopak zataił przede mną i światem pewien drobny szczegół.

Klientka próbowała przekonać mnie i policjantów, że rower jej syn kupił w pełni legalnie na giełdzie od znajomego handlarza, który nigdy w życiu nie sprzedałby czegoś kradzionego. Wymyśliła też na poczekaniu, że na pewno ten chłopak sam wcześniej był na giełdzie, zrobił zdjęcie roweru i spisał numery seryjne, a teraz zgłosił jego kradzież by wyłudzić ten jednoślad. Jakby na to nie patrzeć tę historię można by było rozpatrzeć, zwłaszcza że chłopak w pośpiechu zapomniał książki serwisowej. Ale był jeden szczegół, który potwierdzał jego słowa.

Rower był znakowany.

Policjant sprawdził numery wybite na ramie i obwieścił, że rower należy do mojego klienta, który kilka tygodni wcześniej zgłosił kradzież. Z niedowierzania spojrzałem na ramę i faktycznie były tam te numery. Były mało widoczne, więc można je było łatwo przegapić. A że zdjęcia policja miała w bazie danych, bo znakowany rower musi je mieć, to mundurowy wiedział gdzie szukać.

Tak czy inaczej, potwierdziło się to, czego się spodziewałem. Chłopak z radości podskoczył tak wysoko, że niemal uderzył głową w sufit. Kobieta natomiast załamała się i nie odzywała przez kolejne parę minut, w trakcie których mundurowi sporządzali notatkę.

Sprawa zakończyła się tym, że właściciel odzyskał swój rower i mógł w pełni wrócić do pracy. A przynajmniej dla samego chłopaka, bo ja miałem jeszcze do odbycia rozmowę z samym kimś jeszcze. Wspomniałem, że kobiecie rower ten sprezentował jej syn. No to ten człowiek postanowił następnego dnia odwiedzić mnie i, delikatnie powiedziawszy, opierdolić za telefon na policje.

Najpierw mężczyzna wszedł i krzyknął na mnie i Monikę coś w stylu ,,kto tu jest szefem". Jako że byłem na miejscu odpowiedziałem, że ja. Nie zdążyłem nic więcej powiedzieć, bo facet podszedł do mnie i zaczął się na mnie wydzierać, że przeze mnie wyrzucił kilka tysięcy w błoto i kazał mi zrekompensować tę stratę. Ponieważ na tamtym etapie jeszcze nie wiedziałem, kim ten człowiek właściwie jest, poprosiłem by doprecyzował swoją potrzebę. Gdy powiedział, że jest zamieszany w handel kradzionym rowerem domyśliłem się już, w jakiej sprawie do mnie przyszedł. Ponownie zażądał zwrotu pieniędzy za rower, który stracił, a także zagroził mi sądem, bo w jego mniemaniu chyba to on został okradziony, a nie pierwotny właściciel.

Nie mogę powiedzieć, że go nie rozumiałem, bo naprawdę mógł kupić kradziony rower i stracić przez to parę tysięcy. Ale grożenie mi sądami to przesada.

Mało grzecznie z mojej strony kazałem mu puknąć się w cymbał z takimi groźbami i delikatnie ujmując zaproponowałem rościć zwrot pieniędzy od człowieka, który sprzedał ten rower. Mężczyzna na to odpowiedział, że tamtego sprzedawcy nie będzie przez kilka miesięcy w Polsce, bo wyjechał do Holandii. Na tę wieść tylko wzruszyłem ramionami i powiedziałem, że nie jestem w stanie nic więcej zrobić. Faceta jakby szlag trafił i kazał mi natychmiast oddawać pieniądza albo dać nowy rower. Gdy odmówiłem, zagroził że mam to zrobić albo on sprawę kieruję do sądu. W tym momencie za zagroziłem mu policją i delikatnie zasugerowałem, że powinien opuścić mój sklep. Nie zrobiło to na nim wrażenia, ale gdy wyciągnąłem telefon, nagle zmiękł i zaczął się wycofywać. Nim to zrobił, rzucił jeszcze w moją stronę, że przecież większość rowerów na giełdach jest kradzionych i tylko ja robię z tego problemy.

Rozumiecie, facet był w pełni świadomy, że prawdopodobnie kupuje kradziony rower. Ja nie wiem jak to interpretować, bo dla mnie to jest wyższy poziom mentalności samolubnej. Nie ważne jakimi metodami, ważne że tanio - chyba tylko tak można podsumować to myślenie.

Tak więc podsumowując, za to że pomogłem w odzyskaniu roweru dostałem taki opierdol, jakiego nie życzę nikomu. Bo naprawdę chciałem opisać tutaj więcej szczegółów, ale wyszłaby mi z tego grubsze opowiadanie, a i tak ta historia jest już dość długa. Musicie mi uwierzyć na słowo, że facet naprawdę zalazł mi za skórę.

I żeby nie było, potrafię zrozumieć oburzenie, bo w końcu facet stracił naprawdę spore pieniądze. Ale do cholery jasnej obwinianie mnie to chyba najgłupsze, co można było zrobić.

Jeśli kogoś interesuje los kuriera, do którego należy ten rower, to nadal pracuje tam gdzie wcześniej. Po kradzieży wrócił do rozwożenia jedzenia, ale tym razem nie zostawia roweru na zewnątrz. Teraz wprowadza go na klatkę schodową i dopiero tam przypina do kaloryfera, żeby niwelować ryzyko kradzieży. Oprócz tego oczywiście że nadal jest moim klientem, tu nic się nie zmieniło.

To tyle ode mnie na dzisiaj, mam nadzieję że historia się spodobała. Jak zwykle zapraszam do zostawienia komentarza i kliknięcia w strzałeczkę, a jeśli chcesz być na bieżąco, zostaw follow.

Do zobaczenia następnym razem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bezczelność pseudo-firm żerujących na młodych ludziach nie zna granic

Zbyt dużo majstrów szkodzi

Zło złem zwyciężaj - opowieść z serwisu rowerowego (ale nie mojego)