Pomysłowość i głupota złodziejska jest przerażająca
Jakiś czas temu opisywałem wam krótką historię o tym, jak przyłapałem pewnego drobnego złodziejaszka na wynoszeniu mojego towaru ze sklepu. Po opróżnieniu mu kieszeni ten zaczął iść w kierunku wyjścia i w akcie desperacji albo zemsty zawinął mi gaśnicę.
To tak w ramach krótkiego wprowadzenia i streszczenia innej historii.
Ważne jest natomiast, że to nie jest najdziwniejsza akcja złodziejska w moim sklepie. Tytuł najbardziej absurdalnej kradzieży dumnie dzierżą typki, które próbowały wyprowadzić mi nowy rower ze sklepu łamiąc przy tym (nie wierzę że to piszę) wszystkie zasady wykonywanego przez siebie zawodu. Byli głośni, charakterystycznie ubrani, zostawili po sobie ślady, pojawili się więcej niż raz a jakby tego było mało to jeden z nich dał się złapać w najgłupszy sposób z możliwych.
Tak, z tej strony majster od historii rowerowych. Zapraszam na cotygodniową część sagi o serwisie rowerowym
Specjalne podziękowania należą się moim patronom, Maurycemu i Jakubowi a także użytkownikowi Avarikk. Dziękuje że ze mną jesteście i mam nadzieję, że kolejna historia wam się spodoba.
Zapraszam i życzę miłej zabawy.
Sytuacja miała miejsce poza sezonem rowerowym, a więc podczas okresu, kiedy sklep odwiedza znacznie mniej klientów. Jest to o tyle ważne, że między innymi dzięki temu udało mi się uniknąć pierwszej próby oszustwa.
Do sklepu wparował chłopak w wieku na oko jakieś szesnaście lat z dość prostym problemem. Przebiła mu się tylna dętka w rowerze i poprosił o jego wymianę. To co rzuciło się w oczy to fakt, że facet był ubrany bardzo nierowerowo. Bo zamiast dresów czy odzieży rowerowej, miał na sobie jeansy i białą koszulę. Powód tak dziwnego doboru stroju do jazdy był prostu. Klient powiedział, że jechał na rozmowę rekrutacyjną i w trakcie jazdy złapał flaka. Zapewniłem go, że wymiana będzie od ręki, jednak on tak bardzo się śpieszył, że chciał zostawić rower i odebrać go za jakiś czas. Jako że wymiana dętki to dość szybka naprawa poprosiłem klienta, aby chwilę poczekał argumentując to tym, że na rowerze dotrze na miejsce dużo szybciej, niż pieszo. On jednak zaczął kręcić głową i powiedział, że odbierze rower wieczorem, na co ja ponownie odparłem, żeby chwilę poczekał, bo dosłownie za mniej niż minutę wymienię dętkę i zamontuje koło z powrotem.
I jakoś tak śmiesznie wyszło, że udało mi się go zagadać. To jedna z tych nielicznych momentów, kiedy gadatliwość i umiejętność wymyślania tematów z powietrza się przydaje. Gdy on trzy kroki od drzwi próbując za wszelką cenę przekonać mnie do zostawienia na serwisie, ja usilnie mówiłem mu, aby został i w międzyczasie dokonałem wymiany. Zdziwienie na jego twarzy i szok, gdy wręczyłem mu do rąk własnych jego rower, opiewały na zdziwienie tysiąclecia. Młodziak spojrzał na mnie oczami wielkimi jak u sowy i wybąkał podziękowania, po czym sięgnął do kieszeni i wyciągnął banknot pięciusetzłotowy. Powiedział, że nie ma drobniejszej kwoty, ale jeśli dam mu teraz odejść i pozwolę zostawić rower na jakiś czas, to on w międzyczasie rozmieni banknot i wróci. Odpowiedziałem, że nie będzie takiej potrzeby, podszedłem do kasy, wystawiłem rachunek za usługę i jak gdyby nigdy nic wręczyłem młodziakowi resztę.
Nie zaliczam się do tych, którzy nie mają drobnych w kasie. Jakoś tak zawsze wychodzi, że mam pięćdziesiątki i setki do wydawania reszty.
Tak czy inaczej nie mając innych wymówek na zostawienie roweru na serwisie, klient nieco wkurzony na mnie za zniszczenie jego misternego planu jak gdyby nigdy nic wyszedł z mojego sklepu.
Nim wróciłem do pracy coś mnie tknęło i postanowiłem chwilę poobserwować tego chłopaka. Podejrzany wydał mi się od samego początku, u a to co wydarzyło się później tylko upewniło mnie w przekonaniu, że coś tu jest nie tak. Wcześniej wspominał, że bardzo się śpieszy. Spodziewałem się więc, że gdy otrzyma rower z powrotem, to wsiądzie na niego i ile sił w nogach zacznie pedałować na rozmowę o pracę. On zamiast tego najpierw prowadząc rower przeszedł parę kroków, a następnie oparł się o kierownicę i zaczął coś stukać w telefonie. Potem zadzwonił do kogoś, a ja po mimice jego twarzy i gestach mogłem wywnioskować, że rozmowa bardzo działała mu na nerwy. Non stop rozglądał się na boki, machał rękoma a raz nawet przewrócił rower.
W końcu jednak mnie zauważył. Nasze spojrzenia się skrzyżowały i w tym właśnie momencie facet wsiadł na rower i kierując jedną ręką, bo w drugiej nadal trzymał telefon przy uchu, odjechał.
Gdy wróciłem na swoje stanowisko pracy przez moment próbowałem poukładać sobie w głowię to, co właśnie się wydarzyło. Z mojej perspektywy właściwie wszystko było w normie. Klient wszedł, a ja naprawiłem rower, za co dostałem zapłatę. Klient się nie awanturował, nie próbował wymusić gratisu a jedynie udawał, że gdzieś mu się śpieszy. Bo to że udawał było pewne. Przeszło mi przez myśl, że może facet chciał wymusić na mnie zniżkę. Ułożyłem sobie taki plan w głowie, gdzie klient najpierw zostawia rower, a potem wraca po odbiór i mówi, że cena się nie zgadza. Albo że zamawiał zupełnie inną usługę i jako rekompensatę mam wykonać naprawę na mój koszt. Moja teoria nie była wcale taka głupia, bo im dłużej się nad tym zastanawiałem, tym bardziej zaczynałem w nią wierzyć. Ale jak się okazało, prawda była zupełnie inna.
Po paru dniach klient w krawacie ponownie zawitał do mojego sklepu. Ponownie bardzo mu się śpieszyło i prosił mnie, żeby mógł zostawić swój rower u mnie na dłużej.
Jeśli mam być szczery, to chciałem mu pójść na rękę i przyjąć ten rower. Moje teorie spiskowe na temat wymuszonych napraw po tych kilku dniach przerwy pomiędzy wizytami elegancika na rowerze wydawały mi się bzdurne. W głowie mi się nie mieściło, że ktoś może próbować oszukać kogoś na kilka dyszek.
Tak więc odruchowo wyciągnąłem kwitek, który wypełniam przyjmując rower na serwis. W pierwszej kolejności poprosiłem klienta, żeby opisał mi awarię w rowerze. Od standardowa procedura. Gdy odpowiedział, lekko zaczerwieniłem się ze wstydu, bo nie zauważyłem, że rower nie ma łańcucha. Klientowi podczas jazdy łańcuch zwyczajnie pękł, co jak można łatwo przewidzieć, uniemożliwiło dalszą jazdę. A jako że mój serwis był w pobliżu, to mnie przyszedł zaszczyt dokonać naprawy.
W chwili gdy zdałem sobie sprawę z tego, z czym będę musiał się zmierzyć, odłożyłem dokument przyjęcia roweru na serwis i jak gdyby nigdy nic podszedłem do roweru w celu sprawdzenia ilości biegów. Klient w tym samym czasie szykował się już do wyjścia, prosząc jednocześnie abym pozwolił na zostawienie roweru. Dodał nawet, że może zapłacić z góry za całą naprawę.
W tym momencie moja teoria o próbie wyłudzenia naprawy zaczynała coraz bardziej tracić sens. No bo jak to złodziej chciałby od razu za coś zapłacić? Nabrałem nieco więcej zaufania do tego człowieka i zacząłem się zastanawiać, że może gość umówił się z dziewczyną, ale wstydził się o tym powiedzieć i teraz pali się do tego, żeby do niej jak najszybciej dotrzeć.
Wiem, większość osób przewróciła teraz oczami, bo zabrzmiało to jak teoria z taniej komedii romantycznej, ale było to pierwsze, co przyszło mi do głowy. Facet umówił się na randkę, pojechał do dziewczyny, rower po drodze szlak trafił a cel podróży znajduje się całkiem niedaleko, więc zamiast czekać na naprawę można ten ostatni dystans przejść pieszo. Brzmi rozsądnie.
Podczas gdy on próbował mnie przekonać do przyjęcia roweru, ja w międzyczasie założyłem mu nowy łańcuch. Wiecie, to jedna z tych usterek, którą niweluje się bardzo szybko. Tak naprawdę założenie nowego łańcucha zajmuje dużo mniej czasu, niż wymiana dętki, bo nie trzeba niczego demontować. A co za tym idzie, klient kłócił się ze mną o pozostawienie roweru na serwisie nieporównywalnie krócej niż poprzednim razem.
Skończyłem akurat w momencie, gdy klient w krawacie po raz drugi albo trzeci zaproponował zapłatę za naprawę z góry. Ja wówczas odpowiedziałem mu, że przyjmuję zapłatę dopiero po wykonanej pracy, po czym wręczyłem mu w pełni sprawny rower. Elegancik zobaczywszy to, jak szybko się z tym uwinąłem, dostał paraliżu twarzy. Trzydzieści sekund z zegarkiem w ręku zajęło mu dojście do siebie i pojęcie tego, co właśnie się odwaliło. Oto po raz drugi wyklepałem mu rower od ręki i bez konieczności pozostawienia go na serwisie.
Czy zrobiłem coś niezwykłego? No raczej nie. Dosłownie okryłbym się hańbą, gdybym z marszu przyjmował rowery i wpisywał je w kolejki serwisowe na takie prace, jak wymiana dętki, opony, łańcucha, linki czy pancerza.
Ale klient w krawacie najwyraźniej dotychczas trafiał na serwisantów, którzy praktykowali zapychanie swoich magazynów rowerami. Próbowałem za wszelką cenę zachować powagę, ale wyraz jego zdziwionej twarzy sprawiał, że moje usta mimowolnie wykrzywiały się w uśmiech. W końcu jednak, konkretnie w momencie wystawienia paragonu za naprawę, elegancik wrócił do pełnej sprawności. Zapłacił i jak gdyby nigdy, bez żadnego pożegnania, odwrócił się i sobie poszedł.
Czy i tym razem byłem jak sąsiadka Wścibakowa ( albo Wścibonosa, nie pamiętam już, napisz mi ktoś jak wiesz ) z serii o rodzinie Brajanusza na TikTok-u i obserwowałem delikwenta przez okno? Oczywiście że tak.
Elegancik tym razem jeszcze w marszu wyciągnął telefon z kieszeni, klepnął w niego agresywnie kilka razy i przyłożył do ucha. Po chwili znowu zaczął wymachiwać rękoma bez ładu i składu, drąc się do telefonu. Niestety drzwi od sklepu dobrze tłumiły dźwięki z zewnątrz, a i miastowy hałas również robił swoje, przez co szczegółów rozmowy nie słyszałem. W międzyczasie pojawili się inni klienci, więc musiałem odejść od drzwi. Jednego jednak byłem pewny. Moją teorię o randce można było wyrzucić do śmieci.
Ponownie na wizytację elegancika czekałem kilka dni. Tym razem przyszedł bez krawatu i koszuli, jednak nadal miał ze sobą rower. Tym razem jednak zamiast dętki czy łańcucha zostałem poproszony o wymianę pedałów, bo stare popękały. Ponownie poinformowałem klient o tym, że rower będzie za chwilę do odebrania i w pełni zdatny do jazdy, jednak elegancik ani myślał mnie słuchać. Odwrócił się i pomaszerował w stronę wyjścia rzucając mi tylko przez ramę krótkie ,,wrócę za chwilę". I prawdopodobnie wyszedłby na zewnątrz, gdyby nie największy zbieg okoliczności w dziejach. W chwili, gdy elegancik otworzył drzwi, w progu stanął jeden z moich znajomych, który usłyszawszy mnie krzyczącego w stronę klienta, momentalnie zagrodził mu drogę. Adam, bo tak miał na imię ten znajomy, prawdopodobnie pomyślał, że facet próbował coś podwędzić z mojego sklepu, najpierw nie pozwolił mu obok siebie przejść, a potem grzecznie poprosił o odwrócenie się i pomaszerowanie w moją stronę. Gdy mój klient odmówił i próbował jakoś przecisnąć się bokiem, Adam ponownie zagrodził mu drogę i tym razem mniej grzecznie ale nadal spokojnie i z pełnym szacunkiem poprosił o wykonywanie poleceń właściciele sklepu, czyli mnie.
Ich przekomarzanki słowne trwały przez minutę, w trakcie której, nie zgadniecie, udało mi się dokonać naprawy. Nowe pedały zostały zamontowane do roweru, a klient ponownie zdziwiony niczym sowa obudzona w południe zapłacił za naprawę i wyszedł. Tym razem jednak zamiast spokojnie odejść, elegancik niemal rzucił się do ucieczki. Dosłownie, bo na parkingu przed sklepem najpierw zaczął biec, trzymając rower za kierownicę, a potem wskoczył na niego i ruszył z taką prędkością, że prześcignąłby niejeden samochód.
Po tym wydarzeniu wspólnie z Adamem zaczęliśmy debatować na temat tego, co właśnie przed chwilą się odwaliło. Ponownie ten sam klient przyszedł i próbował za wszelką cenę zostawić rower na kilka godzin przez usterkę, którą można wyeliminować w parę minut. Niby dziwne, bo po co zostawiać rower na parę godzin, skoro można go odebrać już po chwili. Adam podsunął mi myśl, że może elegancik był przewrażliwiony na punkcie dokładności i wolał zostawić rower, bo w jego mniemaniu naprawa ekspresowa jest niedokładna. Bo wiecie, jak się coś zostawi na serwisie czy warsztacie, to naprawiający zawsze ma więcej czasu i może bardziej się na pracy skupić, a w rezultacie nie popełnić jakiegoś głupiego błędu. Przynajmniej takie jest przekonanie, bo póki co nie zdarzyło mi się źle przykręcić pedały do korb.
Dyskutowaliśmy z Adasiem i Moniką, moją pracownicę, przez jakieś dziesięć minut na temat tego, czemu facetowi tak bardzo zależy na odebraniu rower w późniejszym terminie, ale nie udało nam się nic sensownego wymyślić. W jednym jednak byliśmy zgodni. Elegancik coś kombinował i za żadne skarby świata nie można mu było pozwolić na zostawienie tu roweru.
Niestety, chcąc nie chcąc, w końcu facet dopiął swego.
Czy przyszedł z jakąś poważniejszą usterką, która wymagała przyjęcia na serwis? No właśnie nie, bo kolejna awaria dotyczyła wymiany pękniętego siodełka. Ponownie było to coś, co robi się w zasadzie od ręki. Problem w tym, że nie było mi dane nawet porozmawiać z tym człowiekiem. Wszedł on tylko do sklepu, spojrzał na mnie, powiedział co ma być do wymiany i ewakuował się w trybie ekspresowym, że aż wpadł przez przypadek w wchodzącą do sklepu klientkę.
Może tym kogoś zdziwię, a może nie, ale fakt jest taki, że każdy rower zostawiony u mnie na serwisie ma wypisany dokument przyjęcia. Są tam dane klienta, numer telefonu i inne bzdety, które muszą się tam znaleźć. Od biurokracja, ale przy takiej pracy jest to rzecz niezbędna, bo przy dużej ilości rowerów można się pomylić. Taki kwit przydaje się też jako podkładka w razie upierdliwego klienta, który nagle stwierdza, że jego rower wyjeżdża w gorszym stanie, niż przyjechał, bo adnotacje o stanie technicznym też wpisuje.
A tu nagle mam rower nie tylko bez żadnego dokumentu, ale też z anonimowym właścicielem. Niby naprawa prosta, ale nie umówiliśmy się na żaden konkretny model siodełka, a takiego samego, jak w tamtym rowerze, na u siebie nie miałem. Postanowiłem więc zaczekać, aż klient wróci i nie robić nic. Jeżeli moja pierwsza teoria i próbie wymuszenia darmowej naprawy okaże się prawdziwa, to tym ruchem skutecznie ją powstrzymam.
Czy musiałem czekać długo na powrót elegancika? Jego nie dane mi było tamtego dnia zobaczyć. Jak się okazało, po obiór zgłosił się ktoś zupełnie inny.
Chłopak mniej więcej w wieku elegancika najpierw podszedł do mojego stanowiska roboczego a potem jak gdyby nigdy nic powiedział, że przyszedł po rower kolegi. Gdy zapytałem, o jaki rower mu chodzi, ten wskazał dokładnie ten, który zostawiono u mnie na wymianę siodełka.
Zaczęło robić się dość interesująco.
Powiedziałem, że rower ten przyniósł mi ktoś zupełnie inny i na słowo nie mogę go tak po prostu wydać. Kolega elegancika był na to przygotowany, bo przyniósł mi książkę serwisową do tego roweru, w której znajdowała się również faktura z zakup. Powiedział mi, że jego kolega dał mu to wszystko, abym nie miał wątpliwości co do tego, że osoba stojąca przede mną mówi prawdę.
Otworzyłem więc książkę serwisową i sprawdziłem nazwę roweru, kolor i rozmiar. Wszystko się zgadzało, jednak gdy doszedłem do numeru ramy zaczynało robić się ciekawie. Okazało się, że numeracja jest zupełnie inna niż ta wpita w książkę. Powiedziałem o tym koledze elegancika, a ten jak gdyby nigdy nic powiedział mi, czemu tak jest.
Otóż, sklep sprzedający ten rower nie miał oryginalniej książki serwisowej i zamiast niej dał tą, w której zgadza się wszystko, oprócz numeru ramy.
Trochę to naciągana historia. Czy w nią uwierzyłem? Ani trochę.
Odpowiedziałem klientowi, że mimo wszystko nie mogę tego roweru mu dać. Na pytanie ,,dlaczego?" odpowiedziałem to samo co wcześniej, dodając przy tym, że w książce serwisowej jest błąd. Facet jednak był uparty i kazał mi spojrzeć na fakturę. Powiedział, że znajduje się na niej numer ramy, który widnieje również przy rowerze.
I tu faktycznie to się zgadzało. Problem zaczął robić się w momencie, gdy zacząłem dokładnie analizować ten dokument. Ponieważ w książce znajdowała się jedna nieścisłość, uważnie przestudiowałem fakturę i znalazłem w niej nie jeden, a trzy błędy. Nazwa roweru i jego dane się zgadzały, ale dane firmy były kompletnie nie takie jak trzeba. W nazwie była literówka a w numerze NIP brakowało jednej cyfry. Najśmieszniejsze było jednak to, że firma ta w ogóle nie sprzedawała takich rowerów.
Skąd to wszystko wiedziałem? Ano stąd, że to dość znana firma i kupuję od niej części zamienne. A jeśli nie przekonuje was moja pamięć do danych innych firm, to może zaspokoi was fakt, że wyciągnąłem jedną z wystawionych przez tę firmę faktur z mojego segregatora i porównałem sobie z tą przyniesioną przez tego chłopaka. Różnice dosłownie rzucały się w oczy.
Czując w kościach, że mam tu do czynienia z oszustem, całkowicie odmówiłem wydania tego roweru. Facet jednak był bardzo uparty i orzekł, że nie wyjdzie stąd nie zabrawszy uprzednio tego roweru. Zacząłem się z nim przekomarzać i mówić, że na podstawie tych dokumentów nie mogę mu dać roweru. On z kolei próbował mnie przekonać, że może zadzwonić do swojego kolegi, który zezwoli na wydanie jego roweru. Potem, gdy na to się nie zgodziłem, zaproponował mi układ, w którym da mi do wglądu swój dowód osobisty, żebym czuł się bardziej pewny. Na to również się nie zgodziłem.
Po około pięciu minutach jego ton z pewnego siebie przeszedł na agresywny i zamiast mnie przekonywać, próbował dosłownie wymusić na mnie oddanie mu tego konkretnego roweru. Najpierw były to zwykłe prośby mówione ze zdecydowanie zbyt wysokim tonem. Potem powoływanie się na prawo mówiące o tym, że mam obowiązek oddać nieswoją własność, a na samym końcu usłyszałem kilka gróźb, w których straszono mnie wystawieniem kilku negatywnych opinii na google.
Na każdy jego argument odpowiadałem tak samo. Że wydam rower tylko tej osobie, która go do mnie przyniosła. Po kolejnych kilku minutach facet w końcu się poddał, odwrócił się i poszedł w stronę drzwi. Już miał wychodzić, kiedy nagle się odwrócił i wydarł na mnie japę, wyzywając mnie od oszustów.
Na jego miejscu trochę ugryzłbym się w język, ale nie uprzedzajmy faktów.
Ważne jest to, że po dwóch godzinach kolega elegancika ponownie pojawił się w sklepie, tym razem jednak nie zamierzał negocjować, tylko od razu zażądał oddania mu roweru. Nie było jednak nadal opcji, żebym się na to tak po prostu zgodził. Gdy jego ton stał się już za bardzo agresywny, pogroziłem mu policją. Efekt? Facet mnie wyśmiał i powiedział, że jeśli zaraz nie oddam tego roweru, który nie jest przecież moją własnością w związku z czym nie mam prawa go przetrzymywać, to on sam wezwie policje.
Ja ani on po mundurowych nie zadzwoniliśmy. Zamiast tego dałem sygnał Monice, żeby ona to zrobiła. Ja w międzyczasie dalej toczyłem rozmowę z facetem, powtarzając jak mantrę, że nie oddam mu tego roweru.
Na chwilę przed przyjazdem radiowozu atmosfera zrobiła się naprawdę napięta, bo facet zaczął uderzać dłońmi w mój blat roboczy i wymachiwać mi książką serwisową przed oczami. Czułem, że może zaraz dojść do bójki, bo twarz tego faceta zrobiła się czerwona jak pomidor. Na całe szczęście temperament kolegi elegancika został bardzo szybko obniżony, gdy do sklepu weszli policjanci.
Kojarzycie pewnie taki moment ze szkoły albo pracy, gdzie ktoś gnoi kogoś słabszego bez żadnych skrupułów, a gdy nagle zostaje przyłapany przez wychowawcę czy dyrektora to robi się jakiś taki mniejszy? To właśnie była tego typu sytuacja. Pełny energii, determinacji i gotowości do działania mężczyzna nagle stracił cały zapał do tego stopnia, że próbował ulotnić się ze sklepu. Oczywiście mu się nie udało, bo jeden z mundurowych zagrodził mu drogę i kazał wracać.
Kolejne minuty przebiegły na rozmowie i czytaniu książki serwisowej oraz faktury za zakup roweru. Policjanci, podobnie jak ja, nie mieli wątpliwości co do tych dokumentów. Zapytany o to, skąd ma te dokumenty, kolega elegancika powiedział, że dostał od znajomego. Poproszony o podanie imienia i nazwiska znajomego mężczyzna nagle zamilkł. Gdy policjant powtórzył pytanie, facet odpowiedział, że zna tylko jego ksywkę. Poproszony o podanie ksywki ten ponownie nic nie odpowiedział, a po jego minie ewidentnie było widać, że próbuje coś na szybko wymyślić.
Nie będę opisywał tutaj wszystkiego, co się działo, bo jest to długie i nudne, ale sama końcówka zasługuje na opis. Mianowicie, kolega elegancika podjął próbę ucieczki. Na jego nieszczęście drzwi do mojego sklepu otwierają się do wewnątrz i nim zdążył je pociągnąć, jeden z policjantów dopadł go i spacyfikował. Chwilę później mundurowi opuścili mój sklep, zabierając ze sobą, jak się finalnie okazało, złodzieja.
Być może część z was już się domyśliła, na czym polegała ta próba kradzieży, ale i tak ją tu opiszę, żeby nie było żadnych wątpliwości.
Scenariusz wyglądał tak - Elegancik przynosił rower na serwis i prosił o naprawę. Nie zostawiał żadnych danych kontaktowych, co było kluczowe. Po wszystkim wychodził, a parę godzin później przychodził jego kolega z informacją, że ma odebrać ten konkretny rower. Pracownik serwisu wydaje rower, przyjmuje zapłatę i myśli, że wszystko jest już zakończone. Potem do serwisu wraca elegancik i robi awanturę o to, że zniknął jego rower. Pokazuje książkę serwisową i fakturę, tym razem niepodrobione i grozi sądem, chyba że sklep lub serwis zasponsoruje mu nowy rower.
Czy to w ogóle ma prawo działać? O zgrozo tak, bo jak się później dowiedziałem, przynajmniej raz im się coś takiego udało. Serwisant przyjął rower bez jakiegokolwiek dokumentu, a potem ta dwójka to wykorzystała. I w ten sposób przynajmniej raz otrzymali nowy rower.
I co, to koniec tej historii? Jeszcze nie, bo jeśli dobrze kojarzycie, to jesteśmy na etapie, gdzie rower nadal jest na moim serwisie.
Co się z nim stało?
Po jakimś czasie, i to grupo po paru tygodniach, elegancik powrócił do sklepu odebrać swój rower
Zgodnie ze wcześniejszym postanowieniem, nie wymieniałem siodełka. Rower oddałem taki, jak przyjechał. Fakturę jednak musiałem wystawić. Za co? Ano za robienie z mojego serwisu przechowalni. Jeżeli klient przez długi czas nie odbiera roweru, wówczas naliczam drobną opłatę. Nie jest to jakaś wygórowana kwota, ale skutecznie odstrasza tych, którzy robią sobie z mojego serwisu magazyn na rowery.
I tu taką kwotę naliczyłem, bo rower stał u mnie przez naprawdę długi czas. Gdy elegancik zobaczył fakturę, podarł ją i rzucił to co z niej zostało prosto mi pod nogi krzycząc, że niczego nie zapłaci, bo nic nie było robione. Ja odpowiedziałem, spokojnie i rzeczowo, że rower stał u mnie przez kawał czasu, w związku z czym naliczyłem opłatę za przechowanie roweru. Gdy elegancik wykrzyczał mi, że nie miał jak odebrać tego roweru, bo siedział w pierdlu przez ten czas, już całkowicie bez żadnych hamulców i kontroli wykrzyczałem mu prosto w twarz ,,to trzeba było ku…… nie kraść".
Finalnie po drobnej wymianie zdań, próbie negocjowania ceny i brania mnie na litość elegancik zapłacił. Jeszcze na zakończenie zapytałem go, czy sam pozbiera to, co porozrzucał, czy mam również doliczyć opłatę za sprzątanie serwisu. Uwierzcie mi na słowo, zęby zaciskał tak mocno, że słychać było, jak pękają.
Wiem, byłem chamski, ale po prostu trzęsie mnie za każdym razem, gdy widzę złodzieja mającego pretensje do mnie o to, że traktuje go z wzajemnością. Facet chciał wynieść mi rower i naprawdę w ogóle nie było mi go żal. I tak na marginesie, kwota za przechowanie roweru nie przekroczyła w tym wypadku stu złotych. Tak jak wspomniałem, nie jest to olbrzymia opłata.
I to właściwie tyle z mojej strony. Jak zwykle jeżeli historia się podobała zostaw strzałeczkę i komentarz, bo możesz mój czytelniku wierzyć mi na słowo, nie ma nic bardziej motywującego niż świadomość tego, ilu z was mnie czyta. A jeśli nie chcesz przegapić żadnej historii, zostaw follow na moim profilu. Jeszcze raz dziękuje patronom za wsparcie i tak wiem, obiecałem wysłać do was kilka materiałów, ale obowiązku służbowe i upał lejący się z nieba nie pozwalają się w pełni skupić na pracy. Mam nadzieję, że się na mnie nie gniewacie za tę drobną obsuwę.
Jeszcze raz dzięki i do zobaczenia w następną środę. Cześć.
Komentarze
Prześlij komentarz