Jak wypożyczyć, kiedy możesz tylko kupić?

 Enigmatyczny tytuł, niejasny przekaz na samym początku, do tego tag "śmiechotreść" może oznaczać tylko jedno

Tak, jest już Środa godzina dziewiąta, a więc przyszedł czas na kolejną część sagi z serwisu rowerowego.

Bardzo możliwe, że kiedyś wspominałem o swoich początkach w prowadzeniu sklepu, a co za tym idzie mogłem również napomknąć o tym, jak próbowałem wypożyczać rowery. Chyba nawet robiłem o tym całą historię. Tak czy inaczej, możliwość wypożyczenia roweru u mnie nadal funkcjonuje, jednak z racji na pewne ograniczenia, nie wszystkie modele i rozmiary można u mnie dostać na parę dni. Niby pierdoła, którą każdy powinien zrozumieć, jednak średnio raz w miesiącu zdarza się jednostka, która oburza się na brak możliwości wypożyczenia roweru jednego konkretnego modelu. A jeżeli takowy jest w ofercie, to jakoś tak zawsze się zdarzy, że rozmiar jest nieodpowiedni.

Nie mniej jednak, wypożyczanie rowerów ma sporo plusów, z których nie zamierzam rezygnować

Czy jest tu miejsce na absurd, który się u mnie wydarzył? Jak najbardziej, inaczej nie byłoby tej historii.

Tytuł może już nieco zdradzić fabułę, jednak zapewniam, że czytanie tego wpisu zapewni co najmniej kilka minut dobrej zabawy.

Nie przedłużając, dziękuje Maurycemu, Jakubowi oraz Maciejowi za wsparcie, a także tobie Avarikk. Jesteście moimi patronami i mam nadzieję, że ta historia również się wam spodoba.

Zapraszam i życzę miłego czytania.

Jak już wcześniej wspomniałem, można u mnie wypożyczyć rower na parę dni albo godzin, jeśli ktoś potrzebuje. Nie mogę jednak zagwarantować dostępności każdego modelu w dosłownie każdym rozmiarze, bo metraż sklepu zwyczajnie mi na to nie pozwala. Staram się więc dobrać takie modele i takie rozmiary, aby w miarę każdy mógł na nich jeździć.

Ponownie, nie każdemu się to podoba. Bo jest pewna część osób, którym wybitnie nie pasuje to ograniczenie. Grupa ta to kolarze szosowi. Oczywiście nie wszyscy, bez przesady, jednak wśród nich jest najwięcej osób narzekających na braki w zaopatrzeniu. Tak czy inaczej to właśnie tacy ludzie najczęściej przychodzą i wypytują o możliwość wypożyczenia konkretnych modeli i rozmiarów, a gdy usłyszą odpowiedź odmowną oraz stosowne do sytuacji wyjaśnienie, zaczynają wypominać mi brak kompetencji do prowadzenia sklepu rowerowego, złe zarządzanie i nie dbanie o potrzeby klientów.

Tak jak wspomniałem, nie jest to strasznie częsta sytuacja, jednak się zdarza.

A jeden człowiek swoim zachowaniem przebił absolutnie wszystko, co do tej pory słyszałem.

Do sklepu zgłosił się pewien jegomość z dość prostym i bardzo standardowym pytaniem. Chciał wiedzieć, jakie mam do wypożyczenia rowery szosowe, bo chciałby jedną z nich pojeździć przez dwa tygodnie. Pokazałem mu więc to, co miałem w ofercie. Przymierzył się chyba do każdego możliwego modelu i rozmiaru, w tym także do rowerów typu gravel, bo te też mu się spodobały. Po około piętnastu minutach testowania klient obwieścił, że żaden z dostępnych u mnie rozmiarów mu nie pasuje, jednak jeden z rowerów wydaje się być bardzo lekki i przyjemny do jazdy. Czując w którym kierunku pójdzie ta rozmowa zaproponowałem inny model, również szosowy, bo taki się klientowi spodobał, ale na bardzo podobnym osprzęcie i do tego w większym rozmiarze. Jegomość jednak nie był usatysfakcjonowany takim rozwiązaniem i poprosił mnie o możliwość wypożyczenia tego roweru, który mu się najbardziej spodobał w większym rozmiarze, ponieważ widział, że mam taki na stanie do kupienia.

W takim przypadku musiałem grzecznie odmówić. Nie żebym robił to złośliwie, ale prowadziłem sklep rowerowy, a wypożyczanie sprzętu jest tylko dodatkiem do wszystkiego. Klienta jednak to bardzo nie usatysfakcjonowało. Poprosił o możliwość przetestowania roweru w odpowiednim dla niego rozmiarze. Nie miałem powodów, aby się nie zgodzić, więc wyciągnąłem szosę ze sklepu, klient na nią wsiadł, zrobił kilka kółek wokół parkingu i stwierdził, że to jest właśnie to, czego potrzebuje. Ponownie jednak musiałem mu odmówić, tłumacząc że nie mogę tak po prostu umożliwić wypożyczenie wszystkich rowerów będących w moim sklepie, bo zwyczajnie bym zbankrutował.

Nie chciałem tłumaczyć, że wtedy wszystkie rowery musiałbym sprzedawać jako używane, ale chyba nawet gdybym to powiedział, nic by to nie zmieniło.

Bo oczywiście że jegomość za nic w świecie nie zamierzał odpuścić. Zaczął coraz bardziej nalegać i obiecywał, że zwróci rower w stanie nienagannym i będę go mógł spieniężyć jako nowy. Potem, gdy po raz któryś odmówiłem, nastąpił pierwszy nieśmiały atak. Jegomość obwieścił mi, że przecież rower już wygląda na używany, bo jeżdżąc po parkingu już pobrudził opony. Wytłumaczyłem, że opony brudzą się zawsze i nie jest to powód do opisywania roweru jako używany, a tak poza tym to zawsze można je wyczyścić.

Tak, czasami czyszczę opony, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Po prostu wyglądają lepiej, niż gdy są uwalone od piachu.

Moja odmowa jednak nie przekonała klienta, który zmienił taktykę i zaczął oskarżać mnie o zaniedbywanie potrzeb najważniejszych klientów, bo przecież to właśnie kolarze szosowi stanowią najbardziej dochodowe źródło w branży rowerowej. Ponownie, odmówiłem tłumacząc się tym, że prowadzę sklep rowerowy, a wypożyczalnia do tylko dodatek.

I nie, sprzedawanie oraz serwisowanie rowerów szosowych to nie jest główne źródło utrzymania serwisów rowerowych. Przynajmniej nie mojego i nie tych, które znam.

Awantura wisiała w powietrzu i coraz bardziej prawdopodobne było, że do żadnej transakcji nie dojdzie. Jegomość zaczął zmieniać taktykę i zamiast prosić czy argumentować swoje racje, zaczął grozić pójściem do konkurencji i wynajęciem lepszego roweru, bo za te pieniądze można znaleźć coś o wiele lepszego.

Moja odpowiedź na tego typu zarzuty z reguł zawsze jest taka sama. Brzmi ona "mój sklep może pozwolić sobie na taką a nie inną ofertę". Półprofesjonalnie, ale póki co nie udało mi się znaleźć nic rozsądniejszego, a zazwyczaj rezultat jest zadowalający. Zazwyczaj klienci mówią coś o konieczności rozszerzenia oferty, bo to przecież na dłuższą metę będzie opłacalne, jednak po krótkim czasie rozumieją, że raczej tym nic nie zdziałają.

Czy tu było tak samo? I tak i nie, bo klient faktycznie użył znanego mi argumentu, ale dodał też od siebie, że jeżeli w tej chwili nie zmienię zdania, to pozwoli zarobić korporacji działającej w moim mieście, która również wypożycza rowery, a do tego ma niższe ceny ode mnie i co ważniejsze, ich sprzęt jest dużo lepszy od tego, który ja oferuje.

Ponieważ wiedziałem, o jaką firmę chodzi, mogłem nieco ostudzić jego zapał. Bo zamiast wychwalać moje rowery, pokazałem mu ofertę tej innej firmy. Wprawdzie były tam dwa rowery szosowe, ale jeden z nich był oznaczony jako damski w rozmiarze bardzo, ale to bardzo małym. Drugiego natomiast, który faktycznie był lepszy od oferowanych przeze mnie rowerów, nie dało się w ogóle wypożyczyć. Szczęka jegomościa opadła aż po samą klatkę piersiową, gdy to zobaczył, jednak gdy tylko się pozbierał, zaczął mnie nazywać prywaciarzem. Bo przecież z racji na brak konkurencji w moim mieście mogę rządzić i dawać do wypożyczenia istny złom, reklamując go jednocześnie jako idealny rower do jazdy. Na poparcie swoich słów zaczął wytykać mi ponownie braki w rozmiarach.

Mając go coraz bardziej serdecznie dość i czując w gościach jak ta rozmowa prowadzi donikąd, poprosiłem o podanie decyzji ostatecznej. Rower zostanie wypożyczony czy może nie? Jegomość po raz kolejny powiedział, że chce wybraną przez siebie szosę, ale w innym rozmiarze. Znowu się nie zgodziłem, na co jegomość odwrócił się i wychodząc trzasnął drzwiami ze złości.

Jego odejście niestety nie zakończyło się ostatecznie w tamtym momencie.

Po dwóch dniach ponownie się u mnie pojawił. Tym razem jednak nie po wypożyczenie, a zakup roweru. Chodziło oczywiście o ten, który wcześniej tak mu się spodobał. Czy się cieszyłem? Powiedzmy że częściowo, bo szosa ta sprzedała się jakiś czas wcześniej i jedyne, co mogłem zaproponować, to zamówienie jej. Przekazałem tę wiadomość jegomościowi i zgodnie z przewidywaniami, nie przyjął tego dobrze.

Najpierw lekko poirytowany kazał mi pójść po drugą sztukę do magazynu, a gdy powiedziałem, że najzwyczajniej w świecie nie mam jej, to jegomość wściekł się jak pewien Andrzej ( czy tam Janusz ) na stacji benzynowej po zatankowaniu samochodu za sto trzynaście złotych. Najpierw nawyzywał mnie od z kur synów a podam od męskich przyrodzeń, bo jak w tak renomowanym sklepie można trzymać tylko jeden egzemplarz danego rozmiaru. Tym razem jednak zamiast wyjaśniać taki stan rzeczy, dosłownie kazałem się jegomościowi uspokoić, bo w przeciwnym razie zostanie wyproszony ze sklepu. Moja prośba nie została wysłuchana i dopiero interwencja innego klienta oraz drugiego pracownika poskutkowała. Trzy osoby naraz kazały się facetowi uspokoić, co dało mu do myślenia i faktycznie nieco spuścił z tonu. Zaczęłam się w miarę normalna rozmowa, w trakcie której doszliśmy do rozwiązania problemu. Rower miał zostać zamówiony i gotowy do jazdy za dwa dni. Data była pewna, bo firma z której go zamawiałem, była bardzo wiarygodna w sprawie dostarczania swoich rowerów, więc o to się nie martwiłem. Jegomość jednak nadal nabuzowany zarzekał się, że jeśli rower nie przyjdzie w ciągu tych dwóch dni, to mnie zgłosi i sprawi, że mój sklep przestanie istnieć.

Powiedział że mnie zgłosi, ale nie powiedział gdzie. Ciekawe prawda? A tak na serio, to gdzie mógłby mnie zgłosić w takiej sprawie, żeby faktycznie jakaś instytucja mogła zamknąć moją działalność?

Jego zły nastrój pogorszył się jeszcze bardziej, gdy zażądałem zaliczki. Ponownie wybuchł i ponownie potrzebowałem pomocy w interwencji, żeby móc z nim normalnie rozmawiać. Darł się na mnie i wyzywał, bo co to ma znaczyć, że roweru nie ma, a on musi za niego zapłacić. Po groźbie, że jeżeli rozmowa będzie prowadzona w takim tonie całkowicie odmówię dalszej współpracy, czyli po ludzku nie zamówię tego roweru. To poskutkowało, jednak klient miał warunek. Teraz wpłaci zaliczkę, a resztę kwoty zapłaci przelewem po otrzymaniu roweru i prosi o wystawienie faktury z terminem płatności siedem dni. Odpowiedziałem, że można u mnie płacić kartą, jednak jegomość dosłownie krzyknął " ja karty nie mam, bo nie chcę za nią płacić". Więc ja, normalnym tonem, obwieściłem że takie faktury wystawiam tylko na firmę. Po kolejnej kłótni jegomość wpłacił zaliczkę i zarzekł się, że odbierze rower tylko i wyłącznie po otrzymaniu faktury z opóźnionym terminem płatności.

I żeby było jasne, to nie tak że nie chciałem mu wystawić tej faktury z czystej złośliwości. Po prostu czułem, że facet zwyczajnie jej nie zapłaci. A rower, który chciał kupić, nie należał do tych najtańszych.

Tak więc po dwóch dniach, kiedy jegomość w końcu zawitał do mojego sklepu, atmosfera zgęstniała. Najpierw padło klasyczne pytanie o to, czy rower już dotarł. W tym momencie było jeszcze wszystko w porządku. Ale gdy przyszło do płacenia, to o mało mój stół roboczy nie wylądował na suficie, bo jegomość tak mocno w niego uderzył z pięści, że wszystkie leżące na nim narzędzia i inne pierdoły aż podskoczyły. Bo oczywiście że zażądałem płatności kartą lub gotówką. Powiedziałem sobie, że pod żadnym pozorem nie wystawię faktury z opóźnionym terminem płatności.

I wiecie co? Dyskusja na temat płatności trwałą znacznie krócej, niż się spodziewałem. Ale nie dlatego, że któryś z nas uległ temu drugiemu. Jegomość grzmotną pięścią nie prosto w stół, a w znajdujący się na nim telefon. Uderzenie sprawiło, że po paru sekundach pięść zaczęła boleć, co wyjęło z dyskusji tego człowieka na dobrych parę sekund.

Żeby było zabawniej, komórka nie ucierpiała. Nie, to nie Nokia, tylko Hammer.

Tak czy inaczej na jakiś czas jegomość przestał się wykłócać, a zamiast tego rozmasowywał sobie bolącą dłoń. I to nie tak,  że nie chciałem mu pomóc. Zapytałem, czy wszystko w porządku, a potem zaproponowałem wezwanie karetki, bo nie wiedziałem, czy facet nie połamał sobie kości. Na wszystkie pytania odpowiedział przecząco.

Cała ta sytuacja sprawiła, że dalsza nasza rozmowa stała się jakoś tak mniej przykra, bo jegomość nie miał siły na kłótnie. Po około dwóch minutach nazywania mnie roszczeniowym i wytykania mi stosowania praktyk monopolistycznych ( to akurat była nowość, nikt wcześniej tak o mnie nie mówił ) doszliśmy do porozumienia, w którym klient zapłaci za rower telefonem.

Ja nie jestem jakiś bardzo oblatany w bankowości, ale jeżeli ktoś może płacić telefonem, to chyba znaczy że posiada jakąś kartę, co nie? Bo parę dni temu słyszałem z jego ust, że nie posiada żadnej karty płatniczej.

Ale wracając.

Po wszystkim jegomość zabrał swój rower, przejechał się nim na parkingu aby chcąc sprawdzić jego stan techniczny, zapakował go do samochodu i odjechał.

Jeżeli myślicie, że to była jego ostatnia wizyta, to muszę was zmartwić, bo jeszcze ten temat się nie skończył.

Już tydzień później jegomość wraz z rowerem zawitali do mojego sklepu. Jeśli myślicie, że chodziło o jakąś naprawę gwarancyjną, to muszę was ponownie zmartwić. Nie chodziło o sprawy gwarancyjne ani nawet o zwykłą naprawę. Jegomość chciał ten rower zwrócić.

Żeby była jasność, ja przyjmuję zwroty, w tym rowery. Nie mam z tym żadnego problemu, o ile to co jest zwracane faktycznie nie ma śladów używalności. Pomijam podniszczone opakowania czy inne tego typu bzdety, bo liczy się dla mnie to, co jest finalnie używane.

I tu też pewnie przyjąłbym zwrot, ale rower stanowczo nie wyglądał jak nowy. Rama była cała w kurzu, owijki umazane były brudem i potem, a do tego wszystkiego opony pobrudzone nie tylko ziemią czy piaskiem, ale też tym, co się zbiera po psie. A przynajmniej na to wyglądało.

Powiedziałem jegomościowi, że choćby niebiosa się rozstąpiły ja zwrotu nie przyjmę. Spodziewałem się kolejnej awantury, jednak ta początkowo nie nastąpiła. W milczeniu jegomość wręczył mi wydrukowany z internetu dokument zwrotu towaru z tytułu rękojmi. Tego w sumie też się spodziewałem, bo to nie pierwszy raz, gdy ktoś próbował zwrócić mi coś używanego w taki sposób. A że to nie był pierwszy raz, to linię obrony miałem przygotowaną.

Najpierw zapytałem, jaki jest powód zwrotu, na co usłyszałem od jegomościa, że nie musi odpowiadać na to pytanie. Było to prawdą, miał tu jak najbardziej racje. Ale na drugie moje pytanie musiał już odpowiedzieć.

Zapytałem, który punkt opisu sprzedawanego przeze mnie roweru jest niezgodny ze stanem faktycznym. To pytanie sprawiło, że na czole jegomościa pojawiły się zmarszczki dezorientacji, więc przystąpiłem do wyjaśniania tego, czym w ogóle jest rękojmia. Wyjaśniłem to w piętnaście sekund, na co jegomość odpowiedział, że on chce ten rower tylko zwrócić. Na to ja ponownie odpowiedziałem, że zwrotu nie przyjmę, bo był używany. Potem jegomość odpowiedział, że zwraca go z tytułu rękojmi, a ja ponownie zadałem pytanie o to, co jest niezgodne z opisem sprzedawanego przeze mnie roweru.

Bawiliśmy się tak w kółko chyba ze cztery razy, aż w końcu jegomość stwierdził, że mnie pozwie, jeżeli nie przyjmę mu tego zwrotu. Przyjąć nie zamierzałem i to mu również odpowiedziałem. Powód mojej decyzji już znacie.

Skończyło się na tym, że jegomość zabrał swój rower i wyszedł.

Czy wrócił? Jak najbardziej i to kilka razy. Przez pierwszy tydzień był niemalże codziennie z tym samym żądaniem. Później częstotliwość jego odwiedzin znacznie się zmniejszyła. Zmienił tylko nieco taktykę, bo już nie żądał zwrotu samego z siebie, a zrozumiawszy jak działa rękojmia, zaczął wymyślać różne usterki i inne nieścisłości, które miały poprzeć jego racje.

Zaczęło się od tego, że hamulce nie działały jak trzeba. I faktycznie, można je było podciągnąć, więc to zrobiłem w ramach gwarancji. Jegomość dyskutował ze mną przez jakiś czas na temat tego, że linka hamulcowa może poluźnić jeszcze raz i spowodować wypadek, jednak ja zapewniłem, że to się nie stanie. Czy było tu miejsce na dyskusję? No niestety nie, bo usterka została zniwelowana.

Później rower trafił o mnie z powodu spadającego łańcucha. I faktycznie, na najwyższym biegu łańcuch spadał, więc wyregulowałem przerzutkę przednią, co zniwelowało problem. Jeszcze kolejnego dnia jegomość twierdził, że coś jest nie tak z przednim kołem. I faktycznie coś było nie tak, bo zwyczajnie nie było ono dobrze przykręcone. On zrzucił winę na wadliwą część, jaką była według niego oś koła, a ja na nieprawidłowe transportowanie roweru. Bo bardziej prawdopodobne było, że podczas wyciągania roweru z samochodu ktoś źle zamontował koło. W luzujący się zacisk motylkowy po prostu nie byłem w stanie uwierzyć.

Moim osobistym faworytem był natomiast brak naklejki na ramie. Jegomość zażądał zwrotu z tytułu rękojmi, jako powód podając to, że na ramie jego roweru nie było naklejki. I to nie tak, że na rowerze nie było całej nazwy firmy i modelu, no bez przesady. Po prostu na tylnej części ramy nie było jednej naklejki, która widniała na zdjęciach w internecie. Poprosiłem więc o pokazanie tych zdjęć, a jegomość wręczył mi telefon z włączoną stroną firmy produkującej ten rower, na której faktycznie znajdowała się ta naklejka. No tylko że to nie był ten rower, a bardzo podobny model. I to jegomościowi powiedziałem, na co on odpowiedział, że brak tej naklejki to moja wina, to on chciał właśnie ten rower, a ja przez pomyłkę zamówiłem coś zupełnie innego. Ten argument udało mi się dość łatwo obalić, bo wystarczyło tylko pokazać fakturę, na której znajdowała się nazwa modelu, a także rower, który wcześniej jegomość testował.

Prób zwrotu z tytułu rękojmi było jeszcze kilka. Jedna z najbardziej nietrafionych, bo jegomość musiał zapłacić za naprawę, była ta z przebitą dętką. Rower trafił do mnie z takim właśnie uszkodzeniem, a jego właściciel zażądał sami wiecie czego. Trochę zabrakło mu języka, gdy zdjąłem koło i wyciągnąłem z opony gwóźdź. To póki co była jedyna naprawa, jaką zastosowałem w tym rowerze i za którą wziąłem jakiekolwiek pieniądze. Bo reszta była robiona jak na razie tylko gwarancyjnie.

Pozostaje teraz pytanie - czemu jegomość tak usilnie próbował zwrócić rower, który był dobry? Bo skoro go nie chciał, to po co go kupował? Odpowiedź jest niby prosta - no bo chciał go tylko wypożyczyć. No i dobra, to jest jakieś wyjaśnienie, ale czemu w takim razie później go kupił?

Ja oczywiście tego nie wiem, to tylko moje domysły, ale parę dni po zakupie miał miejsce taki amatorski wyścig rowerowy. Generalnie każdy mógł się tam zgłosić i to dosłownie z każdym sprzętem. Oczywiście nie jest to potwierdzona niczym informacja, ale prawdopodobnie jegomość chciał wypożyczyć sobie rower na ten wyścig i później go zwrócić. A że nie było jego rozmiaru, to postanowił go kupić i po całym wydarzeniu zwrócić.

Podkreślam, to tylko moje domysły, ale jest to dosyć prawdopodobne.

Jeżeli ktoś ma inną teorię na ten temat, może nią podzielić się w sekcji komentarzy. Chętnie poczytam.

Ja tymczasem się z wami żegnam. Dziękuje za przeczytanie całej historii. Jeżeli ci się spodobała, został strzałeczkę i komentarz, a ja odwdzięczę się kolejną historią. A jeżeli nie chcesz żadnej przegapić, zostaw follow pod profilem. Jeszcze raz dziękuje moim patronom za wsparcie, jesteście wspaniali.

Do zobaczenia następnym razem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gdy władza uderza do głowy - opowieść z serwisu rowerowego

Problem ze starymi ludźmi i ich przekonaniami - opowieść z serwisu rowerowego

Rower elektryczny, ale nie elektryczny??? - opowieść z serwisu rowerowego