Rowery z giełdy to jakaś porażka

 Dawno już nie było nic o rowerach elektrycznych, co nie? Spokojnie, temat ten jeszcze się nie wyczerpał, dlatego dziś przychodzę do was z kolejną absurdalnie nieprawdopodobną historią z życia majstra rowerowego i jego przyjaciół. Bez obaw, dzisiaj nikt nie będzie rzucał kołami rowerowymi, przewracał stołów roboczych ani groził pismem sądowym. Co wcale nie oznacza, że będzie spokojnie, bo to co ludzie potrafią wymyślić, przechodziło i nadal przechodzi ludzkie pojęcie.

Ale zanim zaczniemy, pragnę gorąco podziękować moim patronom za wspieranie mojej twórczości. Maurycy, Jakubie, Macieju, Avarikk, dziękuje że ze mną jesteście. Dzięki wam z miłą chęcią siadam do pisania kolejnych historii. Mam nadzieję, że ta również się wam spodoba.

Nie przedłużając dłużej zapraszam i życzę miłego czytania.

Do mojego serwisu rowerowego zgłosił się klient ze świeżo zakupionym rowerem elektrycznym. Był to jeden z modeli do jazdy MTB z podstawowym osprzętem, jeśli chodzi o napęd, oraz hydraulicznymi hamulcami tarczowymi. Silnik znajdował się w tylnym kole, a bateria była zintegrowana z ramą. Sam rower nie był żadnym azjatyckim ulepem, bo była to jedna z dość znanych marek zagranicznych.

Po klasycznym przywitaniu się przeszedłem do szczegółów i zapytałem klienta, w jaki sposób mogę mu pomóc. Klient ubrany w czarny podkoszulek z kapturem i dresy Adidasa opowiedział mi, jak to kupił rower elektryczny dwa tygodnie temu na giełdzie. Jeździło mu się świetnie, jednak od jakiegoś czasu bez przerwy słychać jakiś dziwny metaliczny dźwięk z okolicy kół. Po krótkiej analizie, polegającej na przejechaniu rowerem dosłownie trzech metrów, postawiłem diagnozę. Winnym były hamulce. Umieściłem więc rower w stojaku i zabrałem się za ich regulacje, bo przy tego typu usterkach staram się robić je od ręki. Regulacja hamulców to zazwyczaj prosta i szybka usługa, zwłaszcza gdy w grę wchodzi układ hydrauliczny. Po prostu ustawia się równo zacisk i to wszystko.

Tylko że tutaj choćbym nie wiem jak się starał, zacisk ten nie chciał być prostu.

Klocki hamulcowe bez przerwy krzywiły się, ilekroć naciskałem klamkę. I tak było tylko z tym przednim, bo tylny zacisk działał bez zarzutu. Próbowałem na wszystkie możliwe sposoby, jednak rower nie chciał mnie słuchać, więc zabrałem się do odkręcania zacisku, by zajrzeć mu do wnętrza.

Taka ciekawostka, w zaciskach hamulcowych znajduję się sprężynka, którą wkłada się pomiędzy klocki hamulcowe. Czasami w nowych rowerach ta część jest pogięta, co uniemożliwia prawidłowe ustawienie zacisku. Gdy tak jest, klocki nie siedzą równo i któraś ich krawędź zawsze dotyka tarczy. Nie jest to jakoś szczególnie ciężkie do naprawy, ani powszechnie występująca wada konstrukcyjna, no ale czasami występuje.

Czy w tym przypadku to właśnie było przyczyną problemów? Gdyby tak było, to bym o tym nie pisał.

Po zdjęciu zacisków hamulcowych wyobraźcie sobie, że długo nie musiałem się zastanawiać nad tym, co dalej robić. Z początku myślałem, że podczas składania tego roweru ktoś nie założył zawleczki trzymającej klocki, bo jeden z nich dosłownie spadł mi na ziemie. Po dokładniejszych oględzinach jednak okazało się, że zawleczka była, a to coś, co spadło na podłogę, to warstwa ścierna klocka hamulcowego.

W sensie to coś, co trze o tarcze, gdy naciska się klamkę.

Tak czy inaczej wyciągnąłem ze środka klocki hamulcowe. Jeden z nich dosłownie nie nadawał się już do niczego. Drugi……to zależy jak na to spojrzeć. Bo gdy go wyjąłem, faktycznie wszystko było w porządku. Ale gdy z ciekawości i oczywiście za zgodą klienta przeprowadziłem test wytrzymałości polegający na próbie wyrwania warstwy ściernej kombinerkami, klocek ten okazał się równie wadliwy, co ten pierwszy. Jak możecie się spodziewać, warstwa odpadła po kilku mocniejszych pociągnięciach.

Klient zobaczywszy to złapał się za głowę i poprosił mnie o naprawę. Oczywiście się zgodziłem i pokazałem mu to, co zamierzam w jego rowerze zamontować.

I tu zaczęły robić się problemy.

Wiecie, klocki hamulcowe nie są przesadnie drogie. Do tego zacisku kosztowały one wtedy chyba trzydzieści złotych. Klientowi jednak nie spodobała się ta cena, ale nie dlatego, że była za duża. Wręcz przeciwnie. Uznał on, że cena ta jest zdecydowanie za mała i poprosił mnie o zamontowanie czegoś z wyższej półki.

Ogólnie zazwyczaj jest tak, że nie polecam montować najtańszych części do roweru i proponuję coś nieco lepszego. Te klocki hamulcowe, które chciałem zamontować, były właśnie tym czymś lepszym.

Mój klient jednak zamiast wybrać zaproponowane przeze mnie tańsze klocki hamulcowe, wolał te droższe. Powód takiego wyboru był absurdalnie prostu. Te droższe produkowała znana mu firma, co do której nie miał wątpliwości, że wytwarza dobrej jakości części. Firmy produkującej te tańsze klocki nie znał i bał się, że warstwa ścierna znowu może odpaść. Rozumiałem jego wątpliwości, dlatego próbowałem mu wytłumaczyć, na czym polega różnica między zamontowanymi fabrycznie klockami hamulcowymi a tymi, które ja polecałem.

To też taka rada dla was, jeśli kiedyś będziecie szukać jakiś części. Jeżeli jakakolwiek część rowerowa jest podpisana, czyli wiadomo kto jest jej producentem, to jest to najlepszy wyznacznik jej jakości. Producent, jeśli jest pewny, że robi coś dobrego, będzie się chciał tym pochwalić i na pewno się podpisze. Wprawdzie nie zawsze się to sprawdza i czasem zdarzy się jakiś bubel, ale u mnie osobiście ta zasada działa.

Ale niestety, mimo moich tłumaczeń i zapewnień co do jakości wykonywanych części przez firmę Tektro, klient nie zdecydował się na nie. Zamiast nich poprosił o zamontowanie klocków hamulcowych od Shimano.

Różnica w cenie nie była jakaś ogromna pomiędzy tymi dwoma modelami, więc uznałem, że nie będę klienta przekonywał na siłę do zaoszczędzenia paru złotych. Zamontowałem wszystko, wyregulowałem, jednak zanim oddałem rower jego właścicielowi zapytałem go, czy sprawdzić tylny zacisk i zamontowane w nich klocki. Klient się zgodził, więc to zrobiłem. I okazało się, że tam również zamontowano to samo dziadostwo, z którego warstwa ścierna dosłownie odpada po pociągnięciu jej kombinerkami.

Te klocki również zostały wymienione na nowe z podpisem "shimano".

Cała naprawa zabrała mi jakieś pół godziny. Na zakończenie chciałem zapytać klienta, dlaczego nie zaprowadził go do sprzedawcy, bo takie uszkodzenie perfekcyjnie podchodzi pod naprawę gwarancyjną, ale nie zrobiłem tego, bo domyślałem się odpowiedzi. Wiecie, kupując rower na giełdzie faktycznie można zrobić to za duże mniejsze pieniądze niż w sklepie, ale później złożenie reklamacji u takiego sprzedającego albo żądania naprawy jest praktycznie niemożliwe.

Ale to, czemu akurat naprawa odbywała się w moim warsztacie, nie było szczególnie ważne. Ważne było to że rower w spokoju mógł wrócić na drogę.

Nie wiem jak to wygląda w innych branżach, ale w rowerach jest często tak, że jeśli ktoś przyoszczędził na jednym elemencie i użył kibla zamiast czegoś normalnego, to na 99,9% coś jeszcze będzie tam równie złej jakości.

Czy miałem rację? Oczywiście że tak, bo jakieś cztery miesiące później klient ponownie do mnie wrócił, jednak tym razem nie z powodu hamulców. Powodem odwiedzin były trudności ze zmianą biegów oraz bardzo nieprzyjemne strzelanie podczas mocniejszego nacisku na korby.

W rowerach to dość powszechny problem, zwłaszcza jeśli jeździ się w każdych warunkach pogodowych, nieważne czy słońce czy deszcz. W takich sytuacjach błoto, kurz i inny syf osadza się na łańcuchu, a te wszystkie nieczystości działają jak papier ścierny i zwyczajnie wycierają zęby oraz ogniwa.

I tu nie było inaczej. Łańcuch i kaseta, czyli zębatka tylna, nadawały się tylko na śmietnik.

Klasycznie pokazałem klientowi te części, które zamontuję i pokazałem, że nie jest to żaden bubel, który rozleci mi się na pierwszym krawężniku. A przynajmniej chciałem to zrobić, bo gdy tylko klient zobaczył, jak na stół kładę całą kasetę, od razu odmówił montażu. Na moje pytanie o powód takiej decyzji i nieukrywane zdziwienie klient odpowiedział, że nie chce przepłacać i wymienić tylko ten ostatni bieg.

Słowem wyjaśnienia. Tak - nikt nie zabroni wam wymienić jeden najmniejszy bieg. Nie - Matko Święta, nie róbcie tak, bo na dłuższą metę będzie tylko gorzej.

I podobnych słów użyłem podczas rozmowy z klientem wyjaśniając mu, żeby tego nie robił. On jednak był zdeterminowany i nie chciał nawet słyszeć o wymianie całej kasety twierdząc, że zapłaci za nią i całą usługę majątek. W odpowiedzi na to podliczyłem wszystko, części razem z robocizną i pokazałem, że wcale to nie jest aż tak duży majątek.

To czego się później dowiedziałem sprawiło, że moje włosy stanęły dęba. A przypominam, że mam afro. Nie tak majestatyczne jak u niektórych, ale zawsze.

Klient powiedział mi, że oryginalna kaseta do tego roweru kosztuje ponad trzysta złotych. A co za tym idzie, ta którą ja pokazałem o wartości zaledwie tu złotych, to na pewno jakiś szajs z chin. Stąd właśnie prośba o założenie tylko ostatniej zębatki, bo wymiana całej kasety byłaby zbyt kosztowna używając, jego zdaniem, oryginalnych i dobrych jakościowo części.

Prawdopodobnie mogłoby się tak zdarzyć, że w rowerze fabrycznie zamontowano kasetę o sporej wartości. Jakby nie patrzeć nie jest to aż tak niemożliwe, ale że ja jestem człowiekiem ciekawskim i zdarza mi się odwiedzać strony z chińskimi gadżetami, to się nie nabrałem.

Bo owszem, kaseta tą można zamówić z pewnej dobrze znanej strony kończącej się na "express". Jak można się domyślić, nie kosztuje ona majątku, a wręczy przeciwnie. Cena jest tak niska, że aż śmieszna.

A jak ja ją rozpoznałem? Bardzo łatwo. Wpiszcie sobie w wyszukiwarkę ,,kolorowa kaseta rowerowa" to wam wyskoczy oferta. I zanim ktoś wstawi komentarz, że to co ja teraz napisałem nie świadczy jeszcze o niskiej jakości to przypominam to, co napisałem parę akapitów wyżej. Na tej konkretnej kasecie nie było żadnego podpisu producenta. Absolutnie nic.

Ale nie to jest tu najważniejsze. Bo najważniejsze jest to, skąd się pojawiła ta magiczna cena trzystu złotych, skoro w internecie można taką kasetę kupić z parę dych. Ano stąd, że mój klient udał się na giełdę do człowieka, od którego kupił ten rower i powiedział mu, że coś jest nie tak. Sprzedawca wytłumaczył mu, na czym polega zużycie napędu i polecił najpierw wymianę całej kasety, która u niego kosztuje właśnie trzysta złotych, a następnie w ramach oszczędności, gdy mój klient poprosił jednak o coś tańszego, zaproponował w ramach ugody wymianę najmniejszego biegu, bo to przecież on jest głównie używany.

Ciekawi was pewnie, ile ten ostatni bieg u tego sprzedawcy kosztuje, co? Zapytałem o to klienta, a ten odpowiedział mi "sześćdziesiąt złotych plus założenie"

Sześć dych za kawałek kasety rowerowej od gościa na giełdzie. Chyba większego naciągania na kasę tutaj nie uświadczycie, no może poza tym, że te sześć dych mój klient zapłacił dwa razy, bo to właśnie tyle razy był na giełdzie. I ja wiem że napęd się zużywa, ale facet zużył dwie kasety w ciągu dosłownie paru miesięcy, nie jeżdżąc na nim jakoś bardzo dużo. To ja robię po parę tysięcy kilometrów rocznie i zużywam trzy napędy. A tutaj facet przejechał może kilkaset kilometrów i zęby jego kasety były tak ostre, że niejeden ninja chciałby ich użyć jako shurikena.

Ale wracając do historii właściwej.

Chyba przez dobre dziesięć minut tłumaczyłem klientowi, że te części, które ja mu proponuję, będą o niebo lepsze i tańsze niż to, co do tej pory mu montowano. Początkowo klient szedł w zaparte. Nawet po tym, jak pokazałem mu w internecie zamontowaną w jego rowerze kasetę. Kombinował na wszystkie sposoby świata, że to może nie ta, że może jeszcze koszty przesyłki trzeba doliczyć, że jakieś cło pewnie trzeba zapłacić. Finalnie klient się zgodził. Pokazałem mu, że zamierzam zamontować mu części od jednego ze światowej klasy producenta, czyli firmy shimano. Może to zabrzmi dziwnie, ale po usłyszeniu tej nazwy mój klient jakoś tak dziwnie spuścił z tonu i był skoro do większej akceptacji tego, co do niego mówiłem. Tak czy inaczej zamierzony rezultat osiągnąłem, zamontowałem mu wszystkie potrzebne części, wyregulowałem i zapewniłem, że jeśli zajdzie taka potrzeba, to założę nową kasetę i nowy łańcuch. Klient pokiwał tylko nieznacznie głową, ale gdy zobaczył fakturę, to oczy niemal wyszły mu z orbit.

Czy kwota była za duża? Pewnie nikogo już na tym etapie tej historii tym nie zaskoczę, ale wręcz przeciwnie. Klient spodziewał się, że srogo go podliczę, ale gdy zobaczył finalną cenę, to zamiast oklepanego " co tak drogo" usłyszałem " tak tanio". W odpowiedzi spojrzałem na wystawiony przeze mnie dokument i upewniłem się, że nie zapomniałem o żadnej pozycji. I okazało się, że nie zapomniałem. Wszystkie usługi i części zostały w fakturze zawarte, więc odpowiedziałem, że cena się zgadza.

Klient nieco zdziwiony zapłacił, nie miał z tym najmniejszego problemu, po czym zapytał, czy wszystkie serwisy mają takie ceny jak ja. Odpowiedziałem, że takie same pewnie nie, ale bardzo zbliżone. Klient podziękował za tę informację i obiecał, że jeśli jeszcze coś kiedykolwiek wydarzy się z jego rowerem, to na pewno mnie odwiedzi. Nie drążyłem tematu moich cen dalej, bo ponownie domyślałem się, o co może chodzić.

Sprzedawca z giełdy najprawdopodobniej kasuje sobie za robociznę ze trzy razy więcej niż ja.

Ale to już tylko moje domysły.

Czy liczyłem na to, że klient do mnie wróci? Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, w tym przypadku odpowiedź brzmiała "tak". Wiecie, facet był miły i rozmowa z nim przebiegała naprawdę normalnie. Nie kłócił się ani mi nie ubliżał, ogólnie równy gość. Nie żebym mu życzył kolejnej awarii w rowerze, liczyłem na to, że przyjdzie może po jakąś sakwę, rękawiczki albo okulary przeciwsłoneczne.

Niestety los chciał inaczej, bo rower znowu trafił na mój stojak, jednak tym razem na o wiele dłużej i z dużo gorszym uszkodzeniem.

Klient przyjechał i skarżył się, że podczas jazdy rower cały się trzęsie. Wsiadłem więc na niego i zrobiłem kilka kółek wokół parkingu, jednak nic nie wyczułem. Przynajmniej do momentu, w którym włączyłem wspomaganie. I faktycznie poczułem, jakbym włączył tryb masażu pośladków.

Nie mój żart jak coś.

Dodatkowo co jakiś czas słychać było dźwięk podobny do tego, który czasem słychać przy zamoczonych i uszkodzonych przewodach elektrycznych. Taki jakby strzał, ale z wyraźnym elektrycznym dźwiękiem.

Jako że na żywo doświadczyłem tego, co rowerowi dolega, zabrałem się do pracy. Drżenie roweru zaczynało się w momencie, gdy włączyłem wspomaganie, więc trzeba było zacząć od silnika. Wyobraźcie sobie, że długo nie szukałem przyczyny, bo gdy tylko zdjąłem koło zobaczyłem, że osi nie da się przekręcić gołą ręką. Została tak zakleszczona, że nie szło jej obrócić. A że to właśnie w tylnym kole znajdował się silnik, to ten z powodu zbyt dużego obciążenia, bo żeby wprawić w ruch to koło trzeba było użyć naprawdę sporo siły i zapewne również ustawienia dużej mocy wspomagania, został uszkodzony.

Nim jednak przystąpiłem do szukania części zamiennych poinformowałem klienta, że tego typu uszkodzenia podlegają pod naprawę gwarancyjną. Bo z którejkolwiek strony nie spojrzeć, stało się to podczas normalnej jazdy. Oś sama się zakleszczyła i nie ma możliwości, żeby winnym tego stanu rzeczy był użytkownik. I to jest fakt, ponieważ jeżeli ktoś katuje swój rower, to jego oś zacznie się luzować pod wpływem drgań, a nie zaciskać. Klient jednak tylko pokręcił głową i odpowiedział mi, że gwarancja na ten rower już minęła.

Szybko poukładałem sobie w głowie puzzle i odszukałem w pamięci pierwszą wizytę mojego klienta, która odbyła się dobre parę miesięcy temu. Trochę czasu wprawdzie upłynęło, ale nie na tyle, żeby mówić o końcu okresu gwarancyjnego. Zapytałem więc, jak długa była gwarancja na ten rower, na co mój klient odpowiedział, że trwała ona pół roku.

Pół roku gwarancji na nowy rower? Trochę się zmieszałem, bo ja daję na odnowione rowery rok, a tu jakiś typ z giełdy na nowe łaskawie przyznaje ledwie sześć miesięcy.

Tak czy inaczej nie ciągnąłem tej historii dalej, bo właściwie nie była ona nam obojgu do niczego potrzebna. Ważne było to, żeby znaleźć odpowiednie części do naprawy, co w sumie nie zabrało mi jakoś szczególnie dużo czasu. Po wpisaniu nazwy roweru i modelu wyskoczyła mi strona producenta. Odszukałem katalog części zamiennych, znalazłem odpowiednie koło z silnikiem, podliczyłem całą naprawę razem z moją robocizną i dałem klientowi do akceptacji.

Czy cena została zatwierdzona? Tak, ale dopiero po paru minutach wyjaśniających, co na nią się składa. I tu nie chodziło o to, że jest ona zbyt wysoka, a ponownie wręcz przeciwnie. Znowu musiałem tłumaczyć, że jest to normalna cena za naprawę. Na poparcie swoich słów pokazałem klientowi, że liczę wszystko na częściach oryginalnych, bez żadnych zamienników, a ceny za usługi są takie, jak na wypisanym przeze mnie dokumencie przyjęcia roweru, wskazując na cennik znajdujący się na stole roboczym, przy którym rozmawialiśmy. Przekonywanie trwało o wiele krócej niż ostatnio, bo miałem na laptopie rozpisane wszystkie potrzebne części razem ze stronami internetowymi, dzięki czemu już po dwóch minutach na dokumencie potwierdzającym oddanie roweru do serwisu znalazł się podpis klienta.

A skąd taka nieprzychylność co do wartości naprawy? Ano stąd, że w pierwszej kolejności klient poszedł to sprzedawcy na giełdzie. Tamtejszy jakże przedsiębiorczy człowiek najpierw powiedział, że roweru nie opłaca się naprawiać, a potem przedstawił kosztorys zawierający taką cenę, że można by za nią spokojnie kupić nowy rower. A co takim kosztorysie było? Poza silnikiem sprzedawca policzył również nowy akumulator, bo według niego ten też trzeba będzie wymienić, skoro demontuje się silnik. Jakby tego było mało jego ceny za części mocno odbiegały od tych, które ja znalazłem. Oczywiście ceny za jego usługi też były wystrzelone w sam kosmos.

Najpierw uspokoiłem klienta, że wszystkie użyte części zamienne będą oryginalne, a potem zapewniłem co do ich działania. Bo to że oryginalny silnik uległ awarii nie oznaczało, że wszystkie będą tak padać jeden po drugim. Co to to nie. Na ten, który ja zamontowałem była pełna gwarancja. Bo tak, nowe części zamienne też mają gwarancję, a ten producent na silnik daje dwa lata.

A czemu w takim razie pierwotnego silnika nie wysłać do producenta ktoś zapyta, skoro sprzedawca był dupkiem i skrócił sobie czas gwarancji do pół roku. Odpowiedź jest prosta i zapewne wielu już się jej domyśliło. Żadnego dowodu zakupu w postaci paragonu, faktury czy książki gwarancyjnej klient nie posiadał. Sprzedawca paragonów nie wystawiał, bo zapewne nie miał działalności, zostawiając tym samym mojego klienta samemu sobie.

Na całe szczęści okazało się, że części przyszły dość szybko i już po nieco ponad tygodniu rower mógł wrócić do jazdy. Zamontowanie nowego silnika w pełni wyeliminowało problem z drganiem roweru. Zniknęły też te dziwne dźwięki, tak więc można było spokojnie nim jeździć. A cena pozostała taka, jak ustaliłem na samym początku. Nie było żadnych ukrytych opłat czy nieprzewidzianych kosztów. Znaczy jeden był, bo chciałem nieco wyregulować przerzutkę i w tym celu odkręciłem śrubę trzymającą linkę. Po ponownym skręceniu linka mi się postrzępiła i w paru miejscach pękła, co z kolei zmusiło mnie do jej wymiany. Ale akurat to zrobiłem na koszt firmy.

No może też nie do końca, bo oczywiście że klientowi wspomniałem o tym drobnym incydencie. Ten najpierw machnął na to ręką, a potem zaproponował zapłatę za linkę. Ja odpowiedziałem, że nie trzeba, bo to są naprawdę groszowe sprawy. Klient jednak odszukał wzrokiem ceny linki na ścianie gdzie wisiały części zamienne i dokładnie tą kwotę wrzucił do mojego słoika z napiwkami.

Gest ten tak mnie ucieszył, że aż miałem ochotę temu człowiekowi zaproponować kawę.

Tak czy inaczej właściciel tego roweru elektrycznego jest moim stałym klientem po dziś dzień. Jest zadowolony z moich usług, a jakiś czas temu przekonał się co do jazdy z sakwami. Jego rower wprawdzie doznaje pewnych uszkodzeń, ale nie jest to nic równie traumatycznego ani kosztowego, co ostatnio.

I teraz pozostaje najważniejsze pytanie. Po jakie licho ja opisuję historię, w której niewiele się dzieje? Od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie pokazanie wam, do czego może doprowadzić kupowanie rowerów po taniości. Ostatnimi czasy mam niejasne wrażenie, że sprzedaż rowerów na giełdach wzrosła, bo odwiedzający mnie klienci bardzo często kupują swoje rowery, niejednokrotnie zostawiając u sprzedawców naprawdę grube tysiące, właśnie na giełdach. Domyślam się, że ceny są tam dużo niższe, bo ludzie tam handlujący omijają wszystkie nieprzyjemne koszty i nie mają zarejestrowanej działalności, co zdejmuje z nich sporą odpowiedzialność. Bo tak, jeśli ktoś kupi rower na giełdzie i nie będzie miał żadnego dowodu zakupu, to taki sprzedawca może najzwyczajniej w świecie olać kupującego. Nie da się udowodnić, gdzie rower został kupiony, więc jak można od kogoś takiego żądać naprawy albo wymiany towaru na nowy.

Kupując rower na giełdzie można przyoszczędzić, ale problemów z tym jest co nie miara. Pomijam już to, co zostało tu opisane. Szczerze jestem zdziwiony, że ktoś w ogóle na giełdzie naprawiał rowery, to akurat dla mnie była nowość. Ale nieraz spotkałem się z sytuacją, w której ktoś kupił taki rower, a potem miał problemy z jego naprawą. Bo te wbrew pozorom będą się zdarzały naprawdę często, a i o wykonanie jakiejkolwiek usługi będzie ciężko, bo serwisy rowerowe najczęściej nie chcą zajmować się tym, co zostało kupione z niewiadomego źródła. I to nie jest niczyja zła wola. Po prostu kupując coś nieznanej marki nie ma się żadnej pewności, że przy naprawie jakaś część się nie rozleci na kawałki.

Niemożliwe? Przypominam pierwszy przypadek w tej historii z klockami hamulcowymi. Pamiętam też doskonale inną sytuację, w której podczas wymiany dętki w rowerze kupionym właśnie na giełdzie felga dosłownie wygięła się, gdy podważyłem oponę plastikową łyżką serwisową.

Może ktoś kupił rower w takim miejscu i jest z niego zadowolony. Ja tego nie neguję, ale jednocześnie moje doświadczenie serwisowe poddaje to przeczucie w wątpliwość. Tylko w tym roku, a mamy jeszcze sierpień, nie było tygodnia, żeby ktoś przychodząc do mnie nie powiedział coś w stylu "kupiłem rower od takiego pana na rynku". A ja nie jestem jakimś ogromnym serwisem.

Jeśli ktoś chce, to otwieram oficjalną dyskusję na ten temat w komentarzach na temat tego, czy rowery giełdowe są dobre. Chętnie poczytam wasze opinie i może nawet historie. A jeśli ktoś przeżył coś zupełnie odwrotnego, czyli kupił kiepski rower w sklepie a dobry na giełdzie, to z miłą chęcią dowiem się więcej na ten temat. Jestem otwarty na nowe informacje, więc sekcja komentarzy należy do was.

To tyle ode mnie. Jeśli dotrwałeś do samego końca, dziękuje ci za to. A jeśli historia ci się spodobała, zostaw strzałeczkę i napisz komentarz, a obiecuję odwdzięczyć się kolejną już w przyszłym tygodniu.

Do zobaczenia następnym razem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bezczelność pseudo-firm żerujących na młodych ludziach nie zna granic

Zbyt dużo majstrów szkodzi

Zło złem zwyciężaj - opowieść z serwisu rowerowego (ale nie mojego)