Po co kombinować, skoro można inaczej
Czy można zrobić awanturę o rower, który ledwo co został kupiony, a już się rozkraczył? Jak najbardziej, stwierdziłbym wręcz, że w takiej sytuacji awantura jest wręcz wskazana. Zwłaszcza gdy sprzedawca obiecywał, że rower jest w pełni sprawny i gotowy do jazdy.
Czy będzie to kolejna historia o niesprawnym rowerze? Otóż nie. Tym wstępem chciałem oszczędzić czas wszystkim, którzy kliknęli w ten post i nie wiedzieli, że jest to kolejna część sagi z serwisu rowerowego.
Formalności mamy za sobą, a więc przejdźmy teraz do konkretów.
Może niektórych zaskoczę, ale handel rowerami nie opiera się tylko na sprzedaży i naprawie tych jakże popularnych pojazdów sportowych. Równie ważne, jak nie ważniejsze, jest posiadanie w swojej ofercie tego, co jazdę na tym rowerze może umilić. Jakiś uchwyt na telefon, może okulary przeciwsłoneczne albo stopka rowerowa. Niezależnie od tego, co się kupuje, jest to coś prostego i nieskomplikowanego, więc na logikę nie da się zrobić o to żadnej awantury, prawda?
Jak każdy polonista wam powie - od każdej reguły jest wyjątek.
A tym wyjątkiem w naszej historii będą te akcesoria, które są warte mniej więcej tyle, co sam rower. Bo tak, takie istnieją, chociaż ciężko je w niektórych przypadkach nazwać akcesoriami.
To tyle ze wstępu. Oczywiście dziękuje moim patronom oraz informuję, że już niedługo kolejna część do mojej książki będzie dla Was dostępna….. wiadomo gdzie. Nie mogę tu napisać nazwy tej platformy, bo post pójdzie do weryfikacji, ale nazwa ta jest w linkach na moim profilu
Zapraszam i życzę miłego czytania.
Załatwmy sobie od razu tę zagadkę o akcesoria warte tyle co rower, bo nie chcę was trzymać w niepewności dłużej niż to konieczne. Otóż, wbrew pozorom nie jest ich wcale aż tak mało i wcale nie trzeba się mocno nagimnastykować, żeby podać jakieś przykłady. Jeśli ktoś jechał kiedyś na wakację i pakował rowery, to na bank korzystał z bagażnika montowanego na dachu, klapę albo hak. Jeżeli ktoś lubi zegarki pewnej znanej firmy zaczynającej się na literę “G”, to mam dla niego świetną informację, bo można nabyć również nawigację rowerową.
Przykładów jest masa, ale przejdźmy wreszcie do konkretów
Czy opowieść będzie o kliencie, który kupił sobie bagażnik, źle go zamontował, przez co ten odpiął się w trakcie jazdy, powodując tym samym karambol tysiąclecia na autostradzie? Bez przesady, taka historia na szczęście nie miała miejsca.
Bo główną bohaterką, jeśli można ją tak nazwać, była przyczepka rowerowa, którą kupiła u mnie pewna rodzina z dwójką małych dzieci.
Ciężko było coś dla nich wybrać, z racji na dość specyficzną potrzebę. Otóż, potrzebowali oni przyczepki dosłownie na jeden sezon, jednak zamierzali użytkować ją codziennie, bo na parę miesięcy stracili samochód i zmuszeni byli przesiąść się na rowery. Nie pytałem czemu, oni też mi nie powiedzieli, ale pewnie chodziło o jakąś grubszą naprawę. Tak czy inaczej, pokazałem im dwa modele. Jeden był wersją podstawową, drugą czymś, co można było reklamować jako “PRO”.
Z racji na ich potrzebę, bardziej polecałem ten drugi model. Bo nie dość, że był wygodniejszy dla dzieci w środku, to jeszcze w dodatku można go było przerobić na spacerówkę i miał dużo pojemniejszy bagażnik. Tak, przyczepki mają też bagażnik. Klientom jednak średnio się to podobało, ponieważ nie chcieli wydawać dużej sumy pieniędzy. A mowa tu była o ponad tysiącu złotych. Tańsza wersja kosztowała pięćset złotych mniej, jednak była dość kanciasta i nie bardzo podobała się klientce. Pod względem wyglądu najbardziej pasowała jej ta droższa, a dodatkowo podobały jej się te dodatki, o których wspominałem wcześniej. Jej mężowi jednak cena zdecydowanie nie odpowiadała i próbował ja przekonać do tej tańszej. Wywołała się lekka, naprawdę spokojna, dyskusja na ten temat, podczas której kobieta mówiła o wszystkich tych dodatkach i opowiadała o tym, jak bardzo ułatwi jej to życie, a jej mąż za każdym razem odpowiadał coś w stylu “ale po co ci to, jak to tylko na jeden rok”.
Finalnie skończyło się na tym, że oboje wybrali tę droższą wersję, chociaż droga do podjęcia tej decyzji była długa, kręta i wyboista. Bo mąż za nic w świecie nie chciał odpuścił i gdy jego słowa przestały mieć jakąkolwiek moc, zaczął wymyślać nieistniejące wady przyczepki, którą wybrała jego żona. Najpierw zaczął mówić, że z racji na osłonkę przeciwdeszczową dzieciom będzie w środku za gorąco, co szybko sprostowałem, bo wentylacja akurat była zapewniona. Potem, gdy doszliśmy do kwestii technicznych, mąż zaczął opowiadać o tym, jak ciężko się tę przyczepkę składa, na co jego żona odpowiedziała, że przecież i tak będzie stała bez przerwy w garażu, a co za tym idzie, nie będzie trzeba jej składać. Na sam koniec klient zaczął przekonywać swoją żonę, że ta tańsza przyczepka wcale nie jest taka zła, na co ona odparła “ale to ja z nią będę jeździła, a nie ty”.
I tymi słowami żona ostatecznie przypieczętowała decyzję o zakupie
Na koniec mąż próbował jeszcze coś ugrać z ceną, bo opony były zabrudzone, co w jego mniemaniu oznaczało, że przyczepka była używana. Ja szybko go uspokoiłem, że nie jest używana, tylko była pokazywana parę razy na parkingu przed sklepem, gdzie mogła się odrobinę ubrudzić.
Tak czy inaczej, do transakcji doszło. Dodatkowo klientka poprosiła mnie o zamontowanie przyczepki do jej roweru, żeby mogła nią od razu wyjechać. Na próbę zrobiła kilka kółek wokół parkingu, utwierdzając się tylko w przekonaniu, że na pewno ją chce, ku wyraźnej niechęci swojego męża. Jeszcze przed sklepem widziałem, jak kręcił głową z niezadowolenia, podczas gdy jego żona wydawała się być w siódmym niebie.
W trakcie trwania sezonu rowerowego parę razy przyczepka do mnie wróciła, jednak nie tak jak sobie wyobrażacie. Bo klienta przyjeżdżała sama lub z dziećmi na wymianę dętki, szybki serwis albo kupienie czegoś do roweru. Niesamowicie uroczy był moment, w którym kupiła swoim dzieciom dzwonki rowerowe, żeby mogły dzwonić sobie tak jak ich mama podczas jazdy, no bo niedopomyślenia było, że ona może mieć frajdę z dzwonienia, a oni nie. I żeby była jasność, to te dzieciaki powiedziały tak przy mnie.
Przez cały sezon ani razu nie było sytuacji, w której klientka miała jakiekolwiek pretensje co do działania przyczepki. Była zadowolona, nawet bardziej niż się spodziewała, bo można jej było używać też do innych celów, niż przewożenia dzieci. Jeśli ktoś się zastanawia, do jakich, to śpieszę z odpowiedzią. Otóż klientka używała jej również do przewożenia zakupów. Jechała sobie do sklepu, załadowała całą przyczepkę i wracałą do domu.
Przyznam się szczerze, gdy to usłyszałem, to aż sam miałem ochotę sobie taką kupić. Bo sam zakupy pakuję do sakw rowerowych, ale są one nieporównywalnie mniejsze, niż przyczepka.
Wracając jednak do historii.
Klientka była bardzo zadowolona, więc kompletnie się nie spodziewałem, że wkrótce później będzie chciała ją zwrócić.
Bo gdy rodzina odzyskała samochód, mąż klientki przyjechał do mnie i z bagażnika wyjął przyczepkę. Myślałem, że chodzi o kolejną wymianę dętki albo wymianę jakiegoś odblasku, ale się myliłem. Klient przyjechał ją zwrócić.
I nie, nie było to po tygodniu, dwóch czy nawet miesiącu. Facet chciał dokonać zwrotu po niemal ośmiu miesiącach ciągłego użytkowania. Przyczepka nosiła wyraźne ślady użytkowania, była miejscami porysowana, poszycie odrobinę odbarwiło się od słońca, a na dodatek środek był brudny.
Nie było szans, że przyjmę ją na zwrot i to, oczywiście w bardziej uprzejmy sposób, powiedziałem klientowi. Jak się okazało, na tę odpowiedź był bardzo dobrze przygotowany i wyciągnął z kieszeni złożoną na cztery kartkę. Gdy ją rozłożyłem, zobaczyłem mój ulubiony dokument, czyli rękojmię.
Klient już zaczynał klepać standardową formułkę, że nie mogę odmówić zwrotu, jednak ja byłem szybszy i zapytałem, w którym miejscu produkt jest niezgodny z opisem, jaki podałem. Początkowo klient wyglądał tak, jakbym przemówił do niego w języku elfów, ale szybko się zreflektował i powiedział, że chce dokonać zwrotu z tytułu rękojmi. Na co ja mu wytłumaczyłem, że zgodnie z moim regulaminem zwrotu mógł dokonać w ciągu czternastu dni, a rękojmia dotyczy napraw i wymiany gwarancyjnej. Innymi słowy, coś z przyczepką musiałoby być nie tak.
Czy do klienta do dotarło? A gdzie tam. Jeszcze przez dobre pięć minut pouczał mnie i groził, że nie mam prawa odmówić podpisania rękojmi, bo to święty dokument. Przeczytałem mu więc to, co napisał w wydrukowanym przez siebie dokumencie i wytłumaczyłem, że w rubryce “opis niezgodności towaru z umową” należy wpisać coś innego, niż “odstępuję od umowy”.
Tak, to było tam napisane.
Po pięciu minutach klient zabrał ze sobą przyczepkę i trzasnął drzwiami grożąc, że następnym razem dostanę pozew od jego prawnika.
Czy się przestraszyłem? Ani trochę, bo w świetle prawa z przyczepką wszystko było w porządku, a przynajmniej żadnej awarii mi nie zgłaszano.
Kolejne pismo jednak dostałem. Jednak nie był to pozew od prawnika, a prawidłowo wypełniony dokument rękojmi, w którym klient stwierdził, że przyczepka samoistnie skręca podczas jazdy. Gdy zapytałem o szczegóły, klient odmówił mi ich podania twierdząc, że nie powinny mnie one interesować, bo on ma prawo do odstąpienia od umowy, skoro produkt jest niezgodny z umową.
Przyznam, przygotował się do tej rozmowy.
Drążyłem jednak dalej i gdy powiedziałem mu, że muszę znać szczegóły usterki, by móc dokonać koniecznych napraw, to go krew zalała. Dosłownie, bo prawie mi zemdlał i na miękkich nogach opadł na kanapę.
Gdy doszedł do siebie, z całego gardła wrzasnął “JAKA KUR……. NAPRAWA”.
No i ponownie zacząłem tłumaczyć, że przy rękojmi moim obowiązkiem jest wyeliminowanie usterki, a gdy jest to niemożliwe, zwrot środków. Czy jest to prawda? Tak, zwłaszcza że posiadam serwis, a do tej konkretnej przyczepki części zamienne są ogólnodostępne.
Klient gdy to usłyszał znowu zaczął się na mnie wydzierać, że nie mam prawa naprawiać JEGO przyczepki, bo ona należy do niego i tylko on może decydować, co się z nią dzieje. Znowu chciałem wytłumaczyć, czym jest dokument, który sam wypełnił i podpisał, jednak nie było mi to dane. Bo w przeciwieństwie do niego sam dbam o moje gardło i nie nadwyrężam go bez konkretnego powodu. Poczekałem więc aż się wykrzyczy, a w międzyczasie przygotowałem dokument przyjęcia na serwis. Fakt, zazwyczaj robię to w przypadku rowerów, ale musiałem mieć jakiś kwit świadczący o tym, że przyczepka jest u mnie.
Napisałem w nim to, co powiedział mi klient i dodałem też parę innych punktów, które udało mi się z niego wydusić. A potem, o dziwo bez żadnych problemów, klient machnął swój podpis na potwierdzeniu, po czym rzucił mi go na podłogę, tak samo jak przyniesioną przez niego rękojmie. Wychodząc ponownie trzasnął drzwiami i obwieścił wszem i wobec, że jak jeszcze raz tu wróci i nie odzyska pieniędzy, to inaczej porozmawiamy.
Nie chcę się rozpisywać na temat tego, że jest to groźba, bo w życiu nasłuchałem się ich już tyle, że szkoda uderzać w klawisze, więc zostawmy to.
Ważne jest natomiast to, co było nie tak z przyczepką. Bo to, że przyczepka sama skręca podczas jazdy, dość ciężko sprawdzić. Dodatkowo w trakcie naszej dość specyficznej rozmowy klient stwierdził, że dzieje się tak tylko przy większym obciążeniu. Jedynym sposobem na sprawdzenie tego było zamontowanie przyczepki do roweru i krótka przejażdżka z nią. Z tym nie było żadnego problemu, wszak posiadam rower elektryczny i mogłem do niego tę przyczepkę zamontować. Musiałem jeszcze tylko znaleźć kogoś, kto do tej przyczepki wsiądzie i ze mną pojedzie, bo w końcu ta niekontrolowana sterowność miała miejsce podczas jazdy z obciążeniem.
Gdybym tylko znał kogoś, kto jest na tyle niski, by zmieścić się do środka.
Znacie mnie nie od dziś. Oczywiście że kogoś takiego znam i wy również.
Bo jeszcze o tym ani razu tu nie wspomniałem, ale teraz już czas najwyższy. Oprócz mnie w sklepie pracuje również moja najlepsza przyjaciółka od czasów dzieciństwa, Monika.
Jako że był świadkiem tych wydarzeń, nie musiałem się jej tłumaczyć ze swojego planu i zapytałem tylko, czy mogłaby przez pół godziny być moją pasażerką podczas jazdy testowej. Najpierw się zdziwiła, a sekundę później przystała na tę propozycję.
Poczekaliśmy do zamknięcia sklepu i gdy tylko tabliczka na drzwiach zmieniła swój napis z “otwarte” na “zamknięte” przystąpiliśmy do testów. Przyczepkę podłączyłem jeszcze w trakcie pracy, więc od razu po przekręceniu klucza w zamku zajęliśmy swoje miejsca. Ja usiadłem za kierownicą, natomiast Monika w przyczepce. Oczywiście zadbaliśmy o bezpieczeństwo i oboje jechaliśmy w kaskach, a dodatkowo podłączyłem do samej przyczepki światła. Ja sam ubrałem odblaskową kurtkę, bo gdy to wszystko się działo, był już listopad.
Tak więc w pełni przygotowani ruszyliśmy zwiedzać świat.
Najpierw zrobiliśmy rundkę po parku, potem w celu wygenerowania większej prędkości wjechaliśmy na ścieżkę rowerową i jadąc nią dojechaliśmy do centrum miasta, gdzie zrobiliśmy sobie krótką przerwę na kawę i ciastko w kawiarni. Potem oboje stwierdziliśmy, że najwyższa pora coś zjeść, a ponieważ niedaleko była galeria handlowa, to następny przystanek był dość oczywisty. Zajechaliśmy na miejsce i poszliśmy do strefy gastronomicznej ( czy jak to się oficjalnie nazywa ) na szybką kolację złożoną z hamburgerów, nuggetsów, frytek i coli.
Same dobre rzeczy.
Na zakończenie naszej wizyty w galerii zrobiliśmy sobie jeszcze wspólne zdjęcia z kaskami rowerowymi w fotobudce. Wyszły tak, jak możecie sobie wyobrazić, zwłaszcza jedno na którym trzymamy te kaski przy twarzach i udajemy, że są to maski szermiercze.
Po tym przyszedł czas na powrót. Wróciliśmy okrężną drogą, bo chciałem mieć absolutną pewność co do tego, że moja decyzja w sprawie reklamacji będzie właściwa. Pożałowałem tej decyzji już pięć minut później.
Dla wszystkich ludzi kochających jazdę rowerową mam radę. Zawsze przed długimi wyprawami sprawdzajcie pogodę. Ja nie sprawdziłem i podczas jazdy złapał mnie deszcz.
Z nieba woda poleciała tak gwałtownie, że prawie ugiąłem się pod jej uderzeniem. Wprawdzie miałem ze sobą ponczo i spodnie przeciwdeszczowe, ale zanim je wypakowałem i założyłem na siebie byłem już cały mokry.
Po dziesięciu minutach jazdy w tej ulewie z ulgą dojechałem do sklepu. Żeby było śmieszniej, siedząca w przyczepce Monika była sucha jak pieprz, podczas gdy pod moimi stopami w ciągu zaledwie chwili powstała taka kałuża, że z daleka wyglądało to tak, jakby mi wody odeszły.
Pomimo fatalnej końcówki, nasza mała wycieczka w pełni się udała, a jej cel został osiągnięty. Ani razu nie czułem, żebym tracił kontrolę nad przyczepką. Nie wyczułem też, aby samoistnie skręcała czy wykonywała jakiekolwiek niebezpieczne manewry. Siedząca w niej Monika również nie zgłaszała żadnych zażaleń co do jazdy.
Warto tu nadmienić, że Monika siedziała tam ze skrzyżowanymi nogami, w kasku i zapiętymi pasami. Tak, udało się je zapiąć. Monik jest naprawdę chuda, a przyczepki mają duży zakres regulacji pasów. Przynajmniej te sprzedawane przeze mnie.
Pozostało tylko poczekać do jutra, aż przyczepka wyschnie i powiadomić klienta o tym, że z jego przyczepką wszystko gra.
Jeszcze tego samego dnia w nocy czułem w kościach, jak bardzo nieprzyjemna rozmowa czeka mnie od rana. Ale jak się okazało, moje przeczucia nie zawsze mają rację.
Bo gdy zadzwoniłem do klienta, ten nie odebrał. Nie kliknął zielonej słuchawki również za drugim razem i trzecim. Napisałem więc SMS-a z informacją, że przyczepka jest w pełni sprawna i zapraszam po jej odbiór.
Czekałem jeden dzień, potem drugi, trzeci, czwarty i nic. Dopiero piątego dnia ktoś się u mnie zjawił. O dziwo nie był to klient, tylko jego żona. Widząc ją miałem nadzieję, że przemówiła mężowi do rozumu, bo jego żądania były dość absurdalne. No i chociaż tym razem się nie myliłem.
Bo kobieta najpierw przeprosiła za jego zachowanie i obiecała, że do żadnego pozwu nie dojdzie. Potem zapytałem, czy zamierza zabrać przyczepkę ze sobą. Ku mojemu zdumieniu odmówiła. Powód? Ona również chciała się jej pozbyć.
Powiedziała wprost, że oboje z mężem odzyskali samochód i już zwyczajnie była im ona zbędna. Jej mąż próbował pozbyć się jej w mało elegancki sposób, natomiast ona chciała zrobić to bardziej ugodowo. Otóż zaproponowała, abym tę przyczepkę odkupił.
Normalnie tego nie robię, bo ciężko jest sprzedać używany rower, a co dopiero przyczepkę dla dzieci, jednak przystałem na tę propozycję. Dlaczego? Ano dlatego, że kobieta była szczera, uprzejma, nie krzyczała na mnie, używała normalnych i logicznych argumentów oraz, co najważniejsze, nie próbowała nic na tym ugrać. Wiedziała że przyczepka nie jest nowa i że nie może żądać za nią tyle, co za nową.
Zaakceptowała moją ofertę, nawet mocno się nie targowała, bo zależało jej głównie na tym, aby mieć z niej jakiś pieniądz. Rozstaliśmy się w bardzo pozytywnej atmosferze. O wiele lepszej niż wtedy, gdy miałem do czynienia z jej mężem.
Jeśli kogoś to interesuje, to sprzedałem tę przyczepkę dość szybko, bo już po paru miesiącach. Pamiętajcie że gdy ją kupowałem, był listopad, więc na jakiś czas handel rowerowy był wstrzymany. Na początku kolejnego sezonu kupił ją pewien ojciec, aby móc jeździć ze swoim synem.
Pamiętał ich doskonale, bo młody wsiadł do przyczepki jeszcze zanim dobrze zakończyliśmy transakcję i ani myślał z niej wyjść, przez co musieliśmy razem z Moniką podłączać ja do roweru z pasażerem.
I to tak naprawdę wszystko, co chciałem wam dzisiaj opowiedzieć. Jak zwykle zachęcam do zostawienia komentarza i strzałeczki, bo to mi strasznie pomaga w pisaniu kolejnych historii. A jeśli nie chcesz żadnej przegapić, zostaw follow na moim profilu. Dziękuję również moim patronom za wsparcie, Maurycemu, Maciejowi, Jakubowi a także Avarikk. A także zachęcam innych do dołączenia do tego grona, zwłaszcza że już niedługo pojawia się kolejna część mojej książki.
Dzięki i do zobaczenia następnym razem.
Komentarze
Prześlij komentarz